A Broken Frame Tour 1982-1983, Black Celebration Tour 1986, Bootlegi, Construction Tour 1983-1984, Dave Gahan, Delta Machine Tour 2013-2014, Devotional Tour 1993-1994, Exciter Tour 2001, Global Spirit Tour 2017-2018, Music For The Masses Tour 1987-1998, Some Great Reward Tour 1984-1985, Speak and Spell Tour 1981-1982, The Singles Tour 86>98 1998, Tour Of The Universe 2009-2010, Touring In General, Touring The Angel 2005-2006, Ultra Promo Shows 1997, World Violation Tour 1990
Archiwum kategorii: Dave Gahan
KoronaMODE
depeche MODE wejdą do Rock And Roll Hall Of Fame.
Oficjalnie wszędzie dominuje służbowy optymizm i radość z faktu, że pierwsza w historii elektroniczna kapela wejdzie do świata zdominowanego przez muzykę rockową.
Czytaj dalej depeche MODE wejdą do Rock And Roll Hall Of Fame.Co nam przyniesie rok 2020? Co już wiemy?
Wkraczamy w ostatni rok drugiej dekady XXI wieku* oraz kolejnej przerwy między płytą i koncertami. Oczywiście nie wiadomo wszystkiego, ale jak na rok zastoju i spokoju to dzieje się naprawdę wiele.
Jeszcze w styczniu czekają nas dwa wydarzenia:
Czytaj dalej Co nam przyniesie rok 2020? Co już wiemy?Po Waszemu i po mojemu – podsumowanie roku 2018.
Parę tygodni temu zapytałem się Was na FB i Twitterze o to, jaki był dla Was rok 2018 w świecie depeche MODE. Odpowiedzi były raczej znajome i przewidywalne, ale też innych raczej nie oczekiwałem.
2018 był ostatnim z cyklu w czwórpolówce wyczynowej zespołu. Kończy się Spirit Era, a na nową jeszcze poczekamy chwilę.
Cały 2018 upłynął nam pod hasłem Global Spirit Tour. Te trzy słowa były odmieniane przez wszystkie przypadki. Z całej listy Waszych wspomnień wybrałem trzy wątki, które powracały najczęściej, ale też coś od siebie jeszcze dołożyłem.
Miejsce 3.
12″ Single Box — nie skończyła się jeszcze trasa, a przyszła informacja, że naczelny archiwista depeche MODE (nowy tytuł naczelnego webmastera depeche MODE (nowy tytuł…)), szykuje dla nas box winyli z singlami w wersjach 12″. Nie wiedzieliśmy czego się spodziewać, a pierwsze zapowiedzi nie napawały optymizmem. Dziś jesteśmy po drugiej rundzie i wiadomo dużo więcej. Uważam, że jest to wydarzenie ostatniego roku, które będzie rzutować jeszcze przez długie lata, nawet jak nie kupujesz winyli, a muzykę słuchasz jedynie z plików mp3.
Miejsce 2.
Wydarzenie, które wybrałem na numer dwa spośród Waszych głosów były koncerty w Berlinie. To były jedyne pełne koncerty na ostatniej części trasy, ale za to jakie. Były to koncerty istotne na wielu płaszczyznach, części jeszcze nie znamy. Podobno w kwietniu doznamy objawienia…
Nigdy depeche MODE nie zagrali serii takich koncertów, nigdy nie rejestrowali dwa razy koncertów w tym samym mieście trasa po trasie. Nigdy nie rejestrowano koncertów, na których jeden z członków zespołu miał urodziny. Nigdy zespół nie przerotował tyle kawałków podczas dwóch koncertów. Nawet Set A i B na Delta Machine Tour nie przynosił tyle zmian, co dwa koncerty na zakończenie Global Spirit Tour. Podobno miało być więcej koncertów na Waldbuhne, skończyło się jedynie na dwóch. Szkoda, bo Waldbuhne to magiczne miejsce. Człowiek młodnieje i wracają wspomnienia do czasów, zanim pojawiła się w zespole gigantomania stadionowa, a scena pasowała do wielkości obiektu.
Miejsce 1.
Trochę w nutę patriotyczną pojadę. Koncerty depeche MODE w Polsce to przede wszystkim święto dla fanów. Z punktu widzenia zespołu koncerty, to kolejne punkty na trasie, które się zlewają w lotniska, garderoby na tyłach hali, kolejne korytarze i pokoje hotelowe.
Coś, co jest dla Niemców, czy Francuzów codziennością dla nas stało się wydarzeniem, a powinno być normalnością od lat. Szczerze, to bardziej propsy za ten fakt należą się agencji @LiveNation, niż zespołowi. Nie zmienia to faktu, że 5 koncertów w czasie jednej trasy w naszym kraju, to sprawa bez precedensu.
opener aka mój pierwszy koncert DM na jakim byłam
— ¬ (@aromantycznie) 5 grudnia 2018
Każdy ma swoje wspomnienia i emocje z tym związane, to było widać w Waszych wpisach. Uważam, że to jest najważniejsze w tym wszystkim, pozostałe sprawy to technikalia.
Zamiast bonusu kilka myśli na rok 2019.
depeche MODE czeka w tym roku urlop od przebywania ze sobą. Najnowsze newsy podchodzić będą raczej z okolic wytwórni, solowych twórczości Martin’a i Dave’a. W tym roku możemy spodziewać się co najmniej 3 premier:
- wiosna 2019 wideo „Global Spirit Film & Fan Documentary”
- 12″ single box – single z Black Celebration i Music For The Masses być może jeszcze przed wakacjami.
- single z Violator i Songs Of Faith and Devotion – jesień/przed gwiazdką.
Anton Corbijn zapowiedział na 2020 książkę (album) o depeche MODE.
Ciekawy jestem, czy i w jakiej postaci może zostać wydana ścieżka dźwiękowa z filmu do którego Dave napisał muzykę. Fani chcieliby oczywiście wydania materiału na CD/Winylach, a skończyć się może płonnej nadziei.
Bardzo cicho jest o Martinie, oczywiście poza obecnością na ślubie na Giblartarze i udzielaniu się przez rodzinkę Gore’ów w lokalnych projektach charytatywnych. Fajnie by było, gdyby Martin nas czymś zaskoczył. Nie mam tu na myśli kolejnych projektów typu VCMG itp., raczej coś bardziej konwencjonalnego.
_
Na początku 2017 pisałem, że:
Rok 2016 to była dla fanów depeche MODE taka przejściówka.
Wracamy do trybu przejściówki, choć nie będzie to czas posuchy do jakiego przyzwyczaił nas zespół w poprzednich latach. Wytwórnia i zespół nauczyli się już, że można zarobić na fanach w czasach zastoju albumowo-koncertowego i po powyższych przykładach widać, że są gotowi wydoić od nas kolejne jednostki. Czy się to im uda, to zależy od Was. Będziemy za to wyszukiwać dla siebie rocznic, które można celebrować, powstana fanowskie projekty, wydarzenia około depeche MODE. Wszystko aby jakoś zabić czas do wydania następnej płyty zespołu.
Na koniec chiałbym napisać Wam, że jest to ostatni tekst w którym pada słowa o podsumowaniu czegokolwiek. Serdecznie mam już dosyć tych podsumowań 😉 Pora spojrzeć w przód i zająć się sprawmi które nie dotyczą trasy Global Spirit, ostatniego albumu i zestawień związanych z nimi. Ile można 🙂
Jak się nagrywa płytę cz.3. – poradnik dla początkujących.
Trzecia odsłona procesu nagrywania płyty, na przykładzie znanych i lubianych – czyli depeche MODE. W poprzednich odcinkach wybraliśmy producenta, a potem weszliśmy do studia. W tym odcinku przyszedł czas na dokonanie finalnego mixu, zrobienie masteringu, wytłoczenie i wysłanie płyt do sklepów, żebyś mógł nabyć album i zapodać go do swoich uszu.
Nareszcie! Pół roku siedzenia w studio zaowocowało nagraniem świeżutkiego albumu. Cytując jednego z członków zespołu: ’Nasz najnowszy album plasuje się gdzieś między Violator, a Sounds Of The Universe ze szczyptą dekadencji i mroku z A Broken Frame.’ Napisaliśmy, że nagraliśmy… technicznie rzecz biorąc, została dokonana rejestracja. Z finalnym nagraniem nie ma ten materiał jednak jeszcze zbyt wiele wspólnego. Teraz zaczyna się etap prac nad płytą, tyleż interesujący, co mało znany i niedoceniany przez wielu. Można tu skopać album, ale też zmienić spojrzenie na efekt prac w studio.
Outtake’i
Zanim pójdziemy dalej, chcielibyśmy na chwilę zatrzymać się przy jednej kwestii. Podczas produkcji każdego kawałka powstaje wiele wersji, wiele podejść do utworu. Często na skutek rozbieżnych wizji artystów, producenta, właścicieli wytwórni. Zanim zostanie wybrana ta jedna, która stanie się hiciorem wszech czasów, zespół musi się zmierzyć z bólem egzystencjalnym, ślepymi uliczkami, czy też niemożnością dobrania do jakiegoś motywu innych składowych utworu. Często zespoły muszą odrzucić to, co stworzyły i wrócić do dema, aby na nowo stworzyć swoje arcydzieło.
Paradoksalnie bardzo dobrze ten proces opisał Flood w swojej historii o Enjoy The Silence. W drugiej połowie filmu jest fragment o tym, jak to Flood i Alan po tygodniach pracy nad numerem, fochach Martina, zostawili to co stworzył i na bazie dema zaczęli tworzyć hicior jaki znamy. Poniżej, ta sama historia co z poprzedniego odcinka, ale opowiedziana na innym evencie.
Zostawmy Enjoy The Silence w spokoju, bo co prawda wątek tego numeru jest dobrze udokumentowany i opracowany, nie mniej jednak są inne utwory, które przeszły podobne koleje losu. Warto tu wspomnieć kilka wersji Behind The Wheel. Wersja z płyty a wersja z singla, to bardzo dobry przykład na ocalenie różnych wizji jednego kawałka od zapomnienia. Oczywiście powszechnie uważa się wersję z albumu za tę lepszą.
Innym przykładem jest World In My Eyes. Jedna z wersji stała się tą albumową, natomiast wizja utworu proponowana przez Daniela Millera nie zyskała uznania i powędrowała na długie lata do szuflady. Dopiero składanka remixów z 2004 pozwoliła ujrzeć mu światło dzienne, już jako World In My Eyes (Daniel Miller remix).
Niektórzy z Was czytali już tę myśl wielokrotnie, nie mniej dla dopełnienia i precyzji tej historii warto przytoczyć ten wątek ponownie. Otóż do 1993 depeche MODE w znaczącej części tworzyło remixy na swoje single. Wiele z nich zostało takimi samymi ikonami, jak klasyki z płyt. Osobiście na równi z albumami cenię single Policy Of Truth i właśnie World In My Eyes, oraz Stripped, Walking In My Shoes. Klasyka w każdym calu.
Kawałki te nazywa się remixami, choć tak na dobrą sprawę, to bank niewykorzystanych motywów i pomysłów z procesu tworzenia albumu. Bywało że zespół tworząc płytę dorabiał się jakiegoś fajnego motywu, linii bassowej, ale nie pasował on do całości produkcji. Taki zapis nie szedł do kosza, ale na jego bazie budowano alternatywną wersję utworu, która potem lądowała na stronie b singla jako remix zatytułowany np Mode To Joy. Czasami spór na temat finalnej wersji utworu był tak silny, że tylko rzut kostką decydował o tym, który numer faktycznie będzie określany jako wersja finalna, a który stanie się remixem na stronie b.
Najbardziej zastanawiającą historią jest ta o Happiest Girl i Sea Of Sin. Do tej pory nie znamy wersji oryginalnej, takiej bez dopisku. Na singlach są tylko remixy. Pytaniem jest czy w ogóle wersja nie zremixowana istnieje?
Alan dopóki był w zespole korzystał z tych motywów, tworząc aranże do wersji koncertowych. Są one niczym innym jak remixami, wykorzystaniem niezastosowanych motywów, ukrytych na stronach b singli. Opus magnum sięgania do tej biblioteki jest trasa Devotional. Zachęcam porównać Enjoy The Silence z 1990 i 1993 z remixami singlowymi, podobnie World In My Eyes z 1993 i strony b. Tak na marginesie, w 1998 roku zespół wykorzystał wersję z 1993 obdzierając ją z kilku charakterystycznych motywów, a uwypuklając za to te, które na Devotional Tour były ukryte w drugim szeregu.
Tym w dużej mierze różni się depeche MODE z Alanem i bez – różnorodnością koncertowych wersji, które były zaczerpnięte jako efekt uboczny ich kreatywności i mnogości outtake’ów. Obecnie brak własnych remixów na stronach b sprawia, że na scenie w dużej mierze słyszymy od paru lat zbliżone do siebie wersje Never Let Me Down Again, Enjoy The Silence, Personal Jesus, I Feel You, Behind The Wheel. Są one bardziej lub mniej obdartymi z warstw- wersjami singlowymi, z dłuższą, lub krótszą wstawką gitarową czy perkusyjną.
Oczywiście są też wyjątki, takie jak Halo z 2013/2014, A Pain That I’m Used To 2013/2014, Home2005/2006. Jaskółki, których autorami nie są członkowie zespołu, tylko wynajęci ludzie. O koncertowaniu będzie jeszcze na końcu. Tymczasem zachęcam do posłuchania remixów ze stron b, które jak już wspomnieliśmy, w wielu przypadkach nie są remixami, tylko efektem ubocznym zmagań twórczych w studio podczas tworzenia finalnej wersji. A skoro o niej mowa, to warto zająć się…
Finalnym MIXem.
Skończyliśmy nagrywanie. Obecnie mamy kawałki w postaci zbiorów nagranych ścieżek dźwiękowych. I fajnie. Tylko tak… Mamy te ścieżki, puszczamy je sobie razem i cholera… coś tu nadal nie gra. Wyobraźcie sobie scenę. Pełno instrumentów, muzyków, sprzętu różnego typu – efekty, wzmacniacze, jakieś ścianki z tysiącem migających światełek. Teraz ustawcie je w swojej wyobraźni na skraju sceny, z tym samym poziomem głośności. Jednym włącznikiem odpalcie całość- zagra Wam ściana dźwięku. Wszystko gra tak samo głośno, razem, w jednym momencie- robi się jakaś taka nieznośna kakofonia. Niby mamy te efekty, wszystko jest super, ale to nadal nie to, o co nam chodziło przed wejściem do studio. W tym momencie pieczę nad naszym materiałem muzycznym przejmują: producent i producenci aranżacyjni, którzy są odpowiedzialni za tzw. mix. Czym jest ten mix?
Mix jest ustawieniem wszystkich elementów na scenie tak, aby każdy z nich zagrał w odpowiednim czasie, z odpowiednią głośnością i długością wybrzmienia, odpowiednią wibracją, ale również ciszą. Mix- to uszeregowanie elementów. Dzięki niemu to, co ma być na pierwszym planie brzmi najgłośniej, a bohaterowie drugiego planu nie zagłuszają tych z przodu. To wtedy kształtuje się charakter utworu. Wtedy też zapadają decyzje jak mają zaczynać się i kończyć poszczególne zwrotki. Generalnie rzecz ujmując mix to taka ‚ekipa sprzątająca’, której zadaniem jest ustawienie wszystkiego w należytym porządku. To od pracy tych ludzi zależy, jak ostatecznie wygląda dany utwór. Oni decydują co wybija się w utworze na pierwszy plan, co schodzi na dalszy, ale jest nadal słyszalne w utworze. Kiedy wchodzą wokale, poszczególne instrumenty solowe, w którym momencie coś w utworze się pojawia, kiedy zanika. Czasem decydują ostatecznie o wyrzuceniu czegoś, co zostało wcześniej nagrane, coś jeszcze na tym etapie prac mogą dodać. Ich praca polega na wielogodzinnym słuchaniu i przesuwaniu w stosownym momencie tych wszystkich suwaków na stole mikserskim tak, aby na samym końcu procesu otrzymać to, co znacie z komercyjnych wydawnictw. No, prawie to…
Bardzo dobrze proces mixowania pokazano na filmie ‚Usual thing, try and get the question in the answer’ na DVD dokładanym do limitowanego boxa. Tak mniej więcej od 33:30 możecie zobaczyć, jak przebiega proces mixowania utworu. To jedna z mniej ekscytujących części nagrywania albumu.
To wtedy dogrywa się braki, które wychodzą w czasie procesu mixowania. Na drugim filmie ‚Making The Universe’ od 30:00 do 37:30 minuty, pokazana jest walka z Wrong – w szczególności z końcówką. Kawałek ten, ze studia wyszedł z innym zakończeniem, niż które finalnie słyszymy na płycie. Na początku mamy pracę w studio, a potem w ujęciach, na których pojawia się się Daniel Miller, mamy już finalny proces mixu kawałka.
To właśnie podczas takiego mixu w 1984 zgubiono część dźwięków w końcówce Master & Servant, przez co numer brzmi jak brzmi. O tym więcej możecie dowiedzieć się na filmie nagranym do remastera Some Great Reward.
W czasie mixu przygotowuje się różne wersje utworów. Jedne kończą się spokojnym wyciszeniem, gdy w tle numer idzie jakby miał jeszcze grać z godzinę. Kawałek może być nagle urwany, a może mieć również rozbudowane outtro (końcówkę). Dwa przykłady:
- Dreaming Of Me w wersji singlowej (3:47) spokojnie się wycisza
- Dreaming Of Me w wersji albumowej (4:02) kończy się wokalizą i ostrym zjazdem klawisza.
- Never Let Me Down Again w wersji Split Mix (9:36) to w rzeczywistości pełna wersja numeru z czterominutową częścią instrumentalną.
- Never Let Me Down Again w wersji singlowej (4:24) jest pozbawioną początku i wyciszonym na końcu, przed wejściem sekwencera Split Mixem. Podobnie wersja albumowa, która jest niewiele dłuższa (20 sek) i ma dodane na końcu szumy jako przejście do kolejnego kawałka.
Mix może zyskać uznanie, można nim spaprać utwór. W 1993, gdy nagrywano 3. płytę Nirvanny, to właśnie on był tym punktem przez który wydanie płyty zostało opóźnione. Pierwotny mix nie zyskał uznania wytwórni i cały album został na nowo zmontowany przez nowy zespół producencki, a w szczególności dwa single – Heart-Shaped Box i All Appologies.
Wszystkie te decyzje zapadają właśnie w procesie mixu. Na dobrą sprawę można go porównać do procesu montażu filmu. Wszystkie sceny nakręcone na planie są docinane, montowane, skracane, układane w odpowiedniej kolejności. To tu decyduje się, czy scena łóżkowa w Pretty Woman zakończy się na pocałunkach, a potem przeskoczymy już do po łóżkowego fajka, czy też zobaczymy w detalach jak Julia Roberts traci wianek… a nie ona już go straciła… tak ze 30 razy wcześniej. Ale my nie o tym…
Mix nie jest tak kreatywnym procesem, jak czas nagrywania utworu w studio. W sporej części jest to mozolna praca, polegająca na ustawianiu poszczególnych ścieżek co do milisekundy. Mixem można to i owo poprawić, ale z gówna bata nie ukręcisz, jak mawiał poeta. Dlatego kiedy w czasie sesji Delta Machine ogłoszono, że Flood ma zostać inżynierem dźwięku, odpowiedzialnym za mix albumu, to nie skakałem z radości, doceniając oczywiście fakt, że tak doświadczony i uznany człowiek podjął się tego zadania,, jakby miał zostać co najmniej producentem. To nie ta rola, nie takie zadanie. Jeszcze bardziej żmudną formą postprodukcji jest…
Mastering
Było demo, studio, producent, realizator dźwięku, nawet inni koledzy realizatorzy, był mix i co? Jeszcze nie ma albumu? Jest. Ale nadal wymaga on jeszcze jednego procesu, który fachowo nazywa się masteringiem. Co ciekawe – na tym etapie też można jeszcze utwór wynieść ku górze, albo sprawić, że publiczność będzie kręcić nosem, a może uchem – bo to ono dozna największych szkód, jeżeli proces masteringu zostanie położony. Czym jest proces masteringu?
Znowu użyjemy metafory filmowej. Po zakończeniu montażu mamy już właściwie zrobiony film. Tyle tylko, że na planie nigdy nie panują takie same warunki. Raz jest ciut jaśniej, raz ciut ciemniej, bo chmura naszła. Raz światło było o 10 stopni w prawo od kamery, a raz na obiektyw padł paproch. Scen nie nagrywa się po kolei, a w różnej kolejności. Wszystko to sprawia, że na zmontowanym filmie, kolory są nie zawsze spójne w następujących po sobie scenach, obraz bywa czasami lekko zaszumiony- za jasny, za ciemny, przepalony. Wtedy właśnie poprawia się kolory, natężenie, ciepłotę barw i wiele innych elementów. A mówimy tylko o obrazie, bez zajmowania się udźwiękowianiem.
Na dobrą sprawę te same procesy, ale pod inną nazwą zachodzą w momencie masteringu dźwięku w studio. Mamy 11 wspaniałych kawałków, jeden lepszy od drugiego, co drugi to hit i koncertowy killer. Problem polega na tym, że po zmiksowaniu tych numerów musimy zdecydować o kolejności na płycie i do tego wszystkiego sprawić , aby z 11 samodzielnych numerów stało się albumem. Pamiętacie analogie ze sceną z opisu mixu? To teraz przełóżmy ją na kawałki, jako całość. Numery muszą mieć ten sam poziom głośności, tę samą dynamikę, utwory poddaje się procesowi korekcji, ustawia się poziomy, limity, progi, zejścia, wejścia.
Wszystko to po to, aby na końcu album był, jak jedna pięść, jak „Tommy Lee Jones w Ściganym…”
Formaty
Jeżeli dotrzymałeś do tego etapu, to gratulujemy samozaparcia i wytrzymałości 😉
Rozpoczął się ostatni etap, czyli decyzji w jakich formatach wydać nasze arcydzieło. Jakie ma to znaczenie dla Ciebie drogi słuchaczu? Ano takie, że decydując się na zakup stosownego formatu decydujecie sie na pewnego rodzaju wrażenia odsłuchowe. Krótkie uogólnienie poniżej:
- Kupując vinyl otrzymacie nagranie cieplejsze i bardziej miękkie.
- Płyta CD daje wrażenia bardziej surowe
- Pliki w formatach stratnych i bezstratnych to nagrania zimne i bardziej metaliczne. Oczywiście do tego dokładamy jeszcze kompresje która niszczy jakość odsłuchu.
To są oczywiście tylko uogólnienia, bo do tego dochodzi jakość sprzętu, który może pogorszyć wrażenia odsłuchowe. Nie mniej nie będziemy się zajmować odwieczną walką, co lepiej słuchać – sprzęt, czy muzykę. Wystarczy napisać, że w znakomitej większości my jako konsumenci nie słyszymy znaczącej masy dźwięków, które powstają w procesie nagrywania płyty studyjnej. Właśnie dlatego, że na końcu procesu jest nasza wygoda i łatwość odsłuchu nagranej muzyki.
_
I to właściwie tyle można by powiedzieć. To koniec? W pewnym sensie tak. Zespół nagrał i wydał hit. 4 single na jedynkach Bilboardu, a ludzie wciąż nie mają dosyć. Trasa koncertowa wyprzedana do czerwca 2020, a ludzie walą drzwiami i oknami.
My też nie mamy dosyć i już zapraszamy na kolejny odcinek, tym razem o tym jak wygląda koncertowanie zespołu, od strony sprzętowej. Jak i ile faktycznie panowie grają na żywo i czy bliżej im do zespołu rockowego, czy jednak nadal są zespołem elektronicznym. Sekrety i tajniki grania depeche MODE na żywo, już w kolejnym odcinku sagi…
———————-
AAAAaaaa nie. Kilku tematów nie poruszyliśmy w tak skrótowym opisie całego procesu, jakim jest nagrywanie płyty długogrającej. Na pewno warto poczytać czym jest „Loudness War”. Dowiecie się czemu nienawidzicie reklam, które wchodzą w przerwie filmu. Tekst nr 1 i tekst nr 2 (teksty po angielsku).
Jak się nagrywa płytę cz.2. – poradnik dla początkujących.
W poprzedniej części skupiliśmy się na pojęciach 'demo’, 'studio’, 'producent’. Pora więc zabrać się za nagrywanie naszego wymarzonego krążka, który podbije listy przebojów i uczyni nas sławnymi (lub jeszcze bardziej sławnymi) i bogatymi (lub jeszcze bardziej bogatymi).
Podobnie jak poprzedni tekst, ten jest wynikiem współpracy Jariego i mojej.
Sesja Przedprodukcyjna.
Czyli już nie demo, ale jeszcze nie właściwie nagranie. Czasami zespół zanim wejdzie do studia spotyka się na sesji (sesjach) przedprodukcyjnej i pracuje nad materiałem w dosyć specyficzny sposób. W poprzednim odcinku wspomnieliśmy, że zespół po odsłuchaniu dem decyduje o tym, w jakim kierunku mają iść poszczególne utwory. Który ma być balladą, a który parkietowcem, czy spocząć na dnie szuflady lub skończyć jako b-side. Na następne spotkanie zespół zjawia się, aby pracować nad demami, albo każdy z członków zespołu przychodzi ze swoimi wizjami numerów pracując w domowym zaciszu. Tak rodzą się różne wersje tych samych kawałków, o czym pisaliśmy w poprzednim tekście.
Przepracowane dema mają bardzo często nałożone stopy i basy, loopy pożyczone z innych numerów innych artystów. Po co? Ponieważ jakaś sekcja rytmiczna bardzo pasuje do klimatu utworu lub zespołowi zależy nad osiągnięciem podobnego efektu. W 1984 rok zespół był pod silnym wrażeniem lini bassowej z kawałka Relax – Franky Goes To Hollywood. Bardzo chcieli uzyskać tak mięsisty bass w Master & Servant. Czy im się udało? Oceńcie sami. Inny przykład stopa z sesji przedprodukcyjnej w Never Let Me Down Again zajumana z Led Zeppelin ostała się tam już na zawsze. Alan przyznał się do tego dopiero po latach.
Sesje przedprodukcyjne to jest w naszych czasach styl pracy Dave’a. Najpierw komponuje utwór w postaci demo, dokłada tekst, albo na odwrót. Z tak przygotowanym materiałem spotyka się na sesji z A. Phillpotem i Ch. Eignerem i tam powstają wstępnie przetworzone wersje dem. Dopiero z takim materiałem Dave udaje się do studia i prezentuje je Martinowi i Andiemu. To jest właśnie powód dlaczego w książeczkach przy kawałkach Dave’a lista płac jest zawsze dłuższa, niż przy numerach Martina.
Poniżej dwie wersje Comeback. Jedna jest demem powstałym przy współpracy Dave’a i kolegów, druga jest outtake’iem ze studia. Najprawdopodobniej jest to wyciek kawałka między jedną a druga sesją nagraniową, albo wersja przez finalnym mixem.
No ale nic, pora zacząć nagrywać…
Nagrywamy.
W studio muzycznym, jak już zauważyliśmy, stoi taki dziwny mebel z różnymi suwaczkami i tysiącami migających diod, który określiliśmy mianem stołu mikserskiego (zamienna nazwa – konsoleta). I tak jak wszelkiej maści pojazdy typu samochód i samolot potrzebują kogoś kto je obsłuży, tak i do obsługi tego mebla potrzebny jest ktoś kto wie co z nim konkretnie zrobić. Oczywiście można potraktować to urządzenie jako stół pod żurek czy pulpety i gryczaną, ale chyba nie o to nam chodzi. W tym momencie do głosu dochodzi osoba wykonująca piękny zawód realizatora dźwięku. Czasem zdarza się, że realizatorem dźwięku i producentem jest jedna i ta sama osoba. Dużo częściej spotykaną kombinacją jest obecność osobnego dźwiękowca, którego zadaniem jest bycie przedłużeniem producenta od spraw czysto technicznych związanych z rejestracją. Przykład tak działającego teamu: muzyk śpiewa, producent uznaje, że fajnie jakby za wokalem ciągnęło się takie echo (bo tak będzie fajnie i już, a on się przecież zna), realizator nagrywa ten wokal i nakłada na niego stosowne efekty pogłosowe (rewerb, delay itd).
Czasami producent i inżynier dźwięku tak dużo pracują razem, że w końcu powstaje grupa producencka. Np 140dB, która była odpowiedzialna za powstanie Playing The Angel, Sounds Of The Universe i Delta Machine. Ben Hillier nie był sam w procesie produkcji, obok niego członkowie 140dB i jednocześnie pracowali przy płytach dM to Rob Kirwan – jako Mix Engineer, oraz Flood – jako człowiek od Mixu. O pracy tego ostatniego będzie jeszcze wiele w następnej części.
Jeżeli nagrywany utwór jest utworem czysto akustycznym (np. z towarzyszeniem tylko gitary lub fortepianu) to sprawa jest w zasadzie banalna. Pan muzyk siada do instrumentu, włączamy przycisk 'record’, gość gra co ma grać, potem przycisk 'stop’ i po sprawie. Ewentualnie robi się to kilka razy, odsłuchuje i wybiera najlepsze podejście, tzw. take’i i pozostawia do dalszej obróbki już czysto technicznej. Do takiego instrumentalnego podkładu dogrywa się głos wokalisty. Łączy się to w jedną spójną całość w procesie zwanym miksem (o tym potem) i po sprawie. Można przyjąć, że mamy hit. W tym momencie panowie muzycy i wokalista mają już wolne, a do pracy siadają nadal producent, realizator i kilku innych gości, o których jeszcze będzie czas wspomnieć. Nieco bardziej skomplikowana jest czynność polegająca na nagraniu utworu składającego się np. z 30 ścieżek dźwiękowych (każda ścieżka to pojedynczo zarejestrowany instrument grający w dany utworze lub np. głos wokalisty). Jeżeli nasz utwór składa się z partii perkusji, basu, instrumentów smyczkowych, gitar, dźwięków syntezatora, wszelkiej maści ozdobników dźwiękowych, wokali itd. to każdy z tych instrumentów trzeba zarejestrować. I tu musimy zatrzymać się na chwilę, bowiem historia muzyki rozrywkowej doczekała się dwojakiej formy takich nagrań. Jedną z nich jest nagrywanie na tzw 'setkę’ czyli wszyscy muzycy grają cały utwór i tak to rejestrujemy (oczywiście każdy instrument na osobnej ścieżce). Przewagą tego typu nagrania jest w miarę klarowne zachowanie 'ducha zespołowości’ utworu, a także dość szybki proces nagraniowy, bo nawet jeżeli jeden z muzyków coś zagrał nie do końca dobrze, to potem dogrywa się tylko tę właśnie ścieżkę, mając pozostałe już zarejestrowane. Taka forma nagrania była dość popularna w przeszłości i wynikała z dość prozaicznego powodu – oszczędności, ale nie czasu, a taśmy nagraniowej. Rewolucja cyfrowa dała muzykom i realizatorom możliwość niezliczenie wielokrotnego nagrywania i kasowania bez żadnych strat finansowych (no chyba, że bierzemy pod uwagę koszt wynajęcia studio liczony w stawkach za każdą godzinę).
Druga forma rejestracji utworu to tzw. ‚step recording’ czyli krok po kroku nagrywamy poszczególne rzeczy, sklejamy jedną ścieżkę dźwiękową z często 100 różnych podejść (po angielsku: Take). Abo w jednym fajnie zagrano coś tam, a w innym wyszła facetowi ‚solówka życia’) itd. To dość żmudny proces nagraniowy niemniej jednak dający dużo większą swobodę twórczą i możliwość sięgnięcia absolutu, czyli zrealizowania najbardziej karkołomnych dźwiękowo i aranżacyjnie pomysłów. Taki proces po stronie producenta można sprowadzić do absurdu np montując wokal z pojedynczych sylab lub liter. Tak się dzieje np przy słabych wokalistach, gdzie trzeba bardzo dużo poprawiać w procesie postprodukcji. Pamiętacie historię z Mandaryną? depeche MODE takie ‚wpadki” wcale nie są obce. Np. kawałka Sister Of Night Dave tak na prawdę nigdy nie zaśpiewał… w zasadzie nigdy nie zaśpiewał ani w studio, ani na koncercie. Jeżeli ktoś z Was zachwyca się artyzmem wokalu w tym numerze, to powinien dobre wino posłać do Tima Simenona – Producenta, Q i Garethowi Jonsowi i ponownie Timowi za Mix, oraz całemu stadu inżynierów dźwięku, którzy przewinęli się przez studia nagraniowe przy tej płycie. To Ci panowie sklejali ten numer z dziesiątków podejść wokalnych Dave’a, czasami klejąc do siebie pojedyncze wyrazy. Nie będę daleki od stwierdzenia, że spora część wokali Dave’a powstała właśnie w taki sposób. Szczególnie tych z pierwszej połowy 1996.
A skoro już o śpiewaniu Dave’a, ale tym prawdziwym, to proponuję posłuchać jak można wokalnie podchodzić w różny sposób do tego samego utworu. Kilka prób zaśpiewania tego samego numeru potem służy do wyboru najlepszego z nich, albo jako dawcy do sklejek, czyli tego co się zadziało na Ultra. Poniżej 3 różne wokalne podejścia do Enjoy The Silence.
vocal take 3
vocal take 4
A wracając do samego procesu… W praktyce wygląda to tak, że każda rejestrowana ścieżka to efekt wielu godzin pracy nad ową ścieżką, precyzyjne wycinanie często nawet sekundowych fragmentów, doklejanie ich do siebie, nakładanie kolejnych rejestrowanych fraz itd. Ta forma rejestracji utworu daje dużo miejsca do tzw. eksperymentu. W przypadku nagrań na 'setkę’ tego miejsca na eksperyment jest dużo mniej. Gdyby odnieść te dwie formy nagrań do bohaterów naszej strony czyli depeche MODE – to Somebody i Moonlight Sonata były nagraniami 'na setkę’ (fortepianik, wokal i jakieś efekty dźwiękowe w tle), a np. Walking In My Shoes nagraniem typu 'step’. Jako ciekawostkę możemy podać, że np. fortepian w Walking In My Shoes przeszedł przez 28 różnych efektów dźwiękowych włącznie z puszczeniem go ‚od tyłu’ na samplerze, aby osiągnąć takie brzmienie jakie znacie z płyty. Do tego sam numer został zbudowany na nałożonych na siebie 3 gitarach, które na końcu zabrzmiały jako jeden dźwięk Martinowej gitary.
Ponieważ na etapie dyskusji nad demami określa się, który numer będzie jaki – więc teraz należy nagrać tzw. bazę czyli podkład rytmiczny. Przyjmuje się, że mówimy tu o liniach perkusji i basu, bo to one nadają tempo danemu utworowi i poniekąd narzucają klimat dalszych nagrań, niemniej jednak czasem taką bazą może być jakiś charakterystyczny loop czy sekwencja, która sama w sobie niesie pokład rytmiki i atmosfery utworu. Przykładem takich utworów opartych na charakterystycznym loopie (loop – pętla rytmiczna lub melodyczna, czyli fragment zarejestrowanego materiału dźwiękowego dający się odtworzyć w sposób ciągły (koniec tego fragmentu dźwiękowego jest jednocześnie jego początkiem) są np. It Does Not Matter Two (utwór bazuje na sekwencji złożonej z wokalizy nadającej tempo utworu) czy Black Day (no tu każdy chyba już słyszy co jest ową bazą rytmiczną). Powiedzmy, że ten etap mamy za sobą, pora dodać kolejne instrumenty mające być obecne w tym utworze: nagrywamy więc ścieżki gitarowe, syntezatorowe, instrumenty smyczkowe itd). Mówimy tu o step recording’u więc i o wcześniej wspomnianym eksperymentowaniu z samymi ustawieniami instrumentów, doborem stosownych barw dźwiękowych, czy tworzeniem nowych, nigdy nie spotykanych brzmień. I w tym momencie do naszych starych znajomych czyli producenta i realizatora dochodzą programiści instrumentów (w przypadku instrumentów elektronicznych), dodatkowi technicy dźwiękowi, oraz… sami muzycy i producent. Ach ten producent, wszędzie musi być! No musi. Dlatego jest producentem. No więc siedzą sobie panowie i brzdękają, próbują, kręcą gałeczkami od instrumentów, coś tam klepią w komputerach i nagle… eureka, to jest to! Mamy to, tego szukaliśmy od 4 dni, tak ma brzmieć ta gitara i taką melodię ma zagrać do tego co już sobie nagraliśmy. To bardzo częsta sytuacja w studio – i na tym właściwie całą ta zabawa polega. Taki klarowny przykład tego co przed chwilą opisaliśmy, jest sytuacja z sesji nagraniowej Enjoy The Silence gdzie najpierw Martin przyniósł do studio jakiegoś gniota w postaci demo, potem 5 dni toczyła się wojna o to jak ten utwór ma brzmieć (słynny foch Alana, że albo będzie perkusja, albo on idzie i nie wraca) i ostatecznie eksperymenty z poszczególnymi ścieżkami pojawiającymi się w tym utworze. Proces ten fajnie zobrazował Flood podczas jednej ze swoich prezentacji…
Zespół kilka godzin szukał odpowiedniego brzmienia i przede wszystkim instrumentu, aby nagrać ten słynny motyw znany wszystkim. W czasie kiedy wszyscy w pocie czoła oddani byli pracy twórczej niejaki Martin Gore, nudząc się jak mops na kanapie, coś tam sobie brzdąkał na gitarze i nagle… no tak: eureka!. Alan i Flood w jednym momencie skumali, że to co bezwiednie i właściwie bezmyślnie gra Martin jest tym czego szukają od wielu godzin – ’siadaj tu sobie chłopie i graj to co grałeś przed chwilą, a my to zarejestrujmy, bo to w ch*j dobre jest, będzie hit i kasiorka i laski pod sceną bez staników. Graj!!!’. Oczywiście cała sytuacja miała pewnie nieco inny przebieg, ale do tego można ją streścić. Efekt finalny znacie. A to co przed chwilą opisaliśmy, może nadal nieco enigmatycznie, zrozumiecie pod odsłuchaniu Enjoy The Silence (Harmonium Mix) – który jest de facto demem tego numeru i finalnej wersji z płyty. To wręcz modelowy przykład pokazujący co po drodze może stać się z utworem jak usiądą nad nim muzycy, producent, realizator, programista i cały ten sztab ludzi pracujący w studio razem z zespołem.
Wracając jeszcze do poszczególnych funkcji pełnionych w studio to bardzo często osoby będące producentami mogą pełnić też role realizatorów, programistów, a nawet współ-kompozytorów. Idealnym przykładem takiej wielozadaniowej osoby jest właśnie Alan Wilder, który w zespole pełnił często rolę drugiego producenta (takiego kierownika z ramienia zespołu), drugiego realizatora, muzyka i programisty. Mając jasną wizję tego do czego dąży zespół (jako muzyk i producent) mógł z łatwością nagrać poszczególne rzeczy (jako realizator) wcześniej przygotowując instrumenty czy efekty dźwiękowe (jako programista).
Przeglądając książeczki do płyt jeżeli natkniecie się na zapis: Production – Flood & depeche MODE, to zawsze przed 1995 oznaczało, że faktycznym producentem pyty byli Flood i Alan. Pozostali Panowie albo wykonywali zlecone zadania – zaspiewaj, albo przynosili dema i dogrywali swoje partie, albo grzali kanapę.
Tak mniej więcej wygląda proces nagrania albumu. Czy to koniec tej opowieści? A skąd! W kolejnym odcinku omówimy sobie proces mixu, masteringu i jeszcze kilka innych tematów związanych z procesem nagrywania albumu.
Na koniec dwa archiwalne filmy z pracy w studio:
Jak się nagrywa płytę – poradnik dla początkujących na przykładzie dM
Nie będzie to recepta na nagranie muzyki, nie będzie to też nic, co odkryłoby nieznane zakamarki tworzenia muzyki w studio. Pomyśleliśmy, że zanim wyjdzie płyta spróbujemy opisać kto jest kim w całym procesie produkcji płyty. Od pomysłu po uszy słuchacza. Przegrzebaliśmy zakamarki swoich półek, szafek, dysków twardych, aby wygrzebać przykłady, które pomaga zobrazować całość w sposób możliwie najbliższy prawdziwemu procesowi nagrywania płyty.
Często dostajecie do ręki krążek Waszego ulubieńca i zaczynacie złorzeczyć na producenta, inżyniera dźwięku, kompozytora, wykonawcę, pana od masteringu i wszystkich świętych odpowiedzialnych za produkt finalny, który trzymacie w ręku, bo album nie przypadł Wam do gustu. Tylko dlaczego? Kto jest temu winien i gdzie spaprano robotę. Czasami czytając opinie mamy wrażenie, że mylicie pojęcia albo funkcje ludzi pracujących przy płycie.
Dlatego zachęcamy Was do przeczytania tego tekstu zanim zdecydujecie się kogo powiesić i konkretnie za co, bo jak mówi stare przysłowie: Cygan zawinił, a Kowala powiesili. Pora wskazać konkretnie ‚who is who’, za co odpowiada i jak powstaje płyta. Wszystko oczywiście na przykładach z depeche MODE wziętych. Zawodowcy mogą sobie darować, bo oni nie znajdą tu nic nowego.
Marini & Jari.
Wszystko zaczyna się w głowie…
Tak, wszystko zaczyna się w głowie i de facto w tej głowie też kończy, bo nasz system dźwięko-lokacyjny* umiejscowiony jest właśnie tam. Pora prześledzić proces przejścia muzyki z jednej głowy do drugiej, z głowy artysty do głowy jego słuchacza, odbiorcy, fana… nazwijmy to jakkolwiek. Ten tekst będzie właśnie o podróży czegoś, co na początku jest tylko myślą i na końcu też staje się myślą. Tym momentem, kiedy muzyka włada naszym ciałem, umysłem… naszym życiem.
Pomysł, dźwięk czy melodia krążąca w głowie, czasem słowo, zdanie, myśl są zaczątkami nowego utworu. Nie ma na to reguły, jedne zespoły przychodzą do studia z tekstem, do którego pisana jest muzyka. Inne zaczynają od melodii, która potem dostaje swój tekst. I co ciekawe, czasem jest to kolektywne pisanie (depeche MODE dziś), czasem autorskie (depeche MODE kiedyś), a czasem wręcz despotyczna aktywność vide ’Pink Floyd to ja’ (sir. Roger Watters).
Demo
No właśnie, to jest ten początek wszystkiego. Bez tego ani rusz. I co ciekawe, już na tym etapie dzieją się rzeczy ciekawe, bo o ile jest to demo autorskie to raczej stanowi ono bazę konkretnego utworu, który potem jest szlifowany. Natomiast w przypadku zespołów często odbywa się coś takiego jak jam-session gdzie rejestrowane są kilometry taśmy – o przepraszam – gigabajty dysków, a potem z tej, często kakofonii dźwiękowej, wykrajane są fragmenty, nad którymi warto się pochylić dalej. Jakby tego było mało czasem w takim jam-session można zarejestrować kilka dem jednego utworu (wersja wolna, szybka, w stylu blues, rockowa, popowa, słodko-pierdząca itp. itd.). Takim świetnym przykładem jest np. ’To Have And To Hold’, gdzie panowie Gore i Wilder nie mogli przystać na jedną tylko wersję tego samego utworu.
Przy tym utworze już na etapie dema zapadła decyzja o pójściu dwoma ścieżkami. Jak widać kompozytor w zespole może być jeden, może być ich kilku. Można tak przekształcić oryginał, aby w ogóle nie przypominał dema. Celowo nie zajmujemy się artystami biorącymi nagrania z tzw. publishingu, czyli bazy gotowych nagranych utworów 'do wykorzystania’ – to jakby osobna kategoria w dziedzinie nagrywania albumów i tyczy się raczej artystów niekomponujących i tych z gatunku bycia 'produktem rynkowym’ sensu stricte, których istnienie na rynku definiują zazwyczaj tylko wskaźniki sprzedaży i liczba piszczących fanek.
Aby jeszcze bardziej skomplikować temat to napiszemy, że czasem katowanie jednego utworu na wszelkie sposoby kończy się tym, że powstaje zupełnie nowy utwór, którego pierwotnie nikt nie zamierzał nawet napisać. Więcej… pomysł na jeden utwór sprawia, że kawałek rozjeżdża się w dwie strony dając plon w postaci zupełnie nowych utworów np.:
- U2 na sesji Achtung Baby:
- Mysterious Ways w One,
- depeche MODE podczas nagrywania Black Celebration
- Stripped w Breathing in Fumes,
- Black Celebration w But Not Tonight i w Black Day.
Ot przewrotność losu. Może też stać się jeszcze inaczej. Muzyka zostaje, ale autor wchodzi do studia z demem z jakimś tekstem, wychodzi z innym. Czasem nieznacznie zmienionym, a czasami kompletnie nowym.
A czasami zmiany są takie, że powstają dwa bliźniacze kawałki jak np Vertigo i Native Son w wykonaniu U2. Jak widać zagadnienie dema ma wiele aspektów i sam ten proces często jest najciekawszą częścią całego procesu twórczego.
Kiedy już mamy takie, czy inne demo, zespół siada kolektywnie i decyduje: ta piosenka będzie wolna, smutna, w tonacji e-moll, tamta będzie szybka z mocnym beatem itp. itd. Wreszcie po kilku tygodniach takiego grania, nagrywania, odsłuchiwania i debatowania zespół staje przed drzwiami studio muzycznego z nośnikiem zawierającym np. 17 utworów, z których powstanie wymarzona i wyśniona płyta.
Studio
Hmmm… studio. No właśnie, kiedyś to było takie proste zdefiniować to pojęcie. Wiadomo było, że to taki budynek z kilkoma pomieszczeniami, w tym osobnym dla wokalisty, reżyserką z olbrzymich rozmiarów stołem mikserskim (to ten mebel z takimi suwaczkami góra-dół i tysiącem migających lampek), podwieszonymi kolumnami i szybą. A teraz? A teraz studiem może być wszystko: strych, piwnica, pokój w domu, odpowiednio wytłumiona i odseparowana od hałasu z zewnątrz sala prób. Na przykład U2 użyło zamku Slane Castle na płycie ’Unforgettable Fire’, a depeche MODE starej duńskiej farmy znanej jako Studio PUK na ’Violator’, czy willi gdzieś pod Madrytem na ’Songs Of Faith & Devotion’. Technika pozwala w tym momencie dokonać nagrań każdemu kto jest tylko w posiadaniu komputera (stacjonarny, laptop), stosownego oprogramowania (Steinberg Cubase, Cakewalk Sonar, Pre Sonus Studio One, Pro Tools, Logic Pro itp.), mikrofonu, karty dźwiękowej i kilku kabelków. No właśnie – karta dźwiękowa, to chyba najważniejszy element tej wyliczanki. Dlaczego piszemy o karcie dźwiękowej skoro każdy laptop ją ma? Cóż. Fiat 126p to też samochód, ale jednak w wyścigach formuły 1 nie startował i nie startuje. Do nagrań, które mają mieć charakter profesjonalny taka karta to jednak ciut za mało, dlatego na potrzeby domowych studiów nagrań stworzony wszelkiej maści karty dźwiękowe wewnętrzne lub zewnętrzne, które są bardzo dobrymi konwerterami sygnału analogowego na cyfrowy, bo ostatecznie w takiej postaci nasza muzyka, czy raczej muzyka naszego zespołu, trafia na dysk komputera. Taki cały zestaw zawierający owe przetworniki analogowo-cyfrowe, a czasem i dodatkowe urządzenia nazywa się interfejsem audio.
No dobra jesteśmy w momencie, w którym nasz zespół staje przed dylematem: nagrywamy w domu, w warunkach mniej komfortowych czy jednak użyjemy studia nagrań. Powiedzmy, że to taki znany zespół z Anglii, więc nie bawi się w tzw. home-recording tylko idzie do takiego Abbey Road Studio (Londyn) czy Electric Lady Studio (Nowy Jork), aby nagrać kolejny album ku uciesze wiernych fanów. Jest demo, jest studio, jest sprzęt. Pora wybrać… Producenta.
Producent
I to jest ten najważniejszy moment dla każdego nagrywającego zespołu z punktu widzenia późniejszego miejsca na wszelkiej maści listach sprzedaży, popularności czy wewnętrznego rankingu fanów opartego na szacunku i uwielbieniu twórczości. Można powiedzieć, że od tej decyzji zależy właściwie wszystko, co dalej będzie się działo z nagrywanymi utworami. Kim do cholery jest ten producent, że to takie ważne?
W skrócie Producent to taki zatrudniony przez zespół Kierownik Budowy (albo Projeckt Manager, że pojedziemy korpo-gadką), projektu pod nazwą płyta. Najczęściej to ktoś mocno siedzący w branży muzycznej, znający najnowsze trendy panujące w muzyce w danym czasie, albo mocno specjalizujący się w jakimś stylu, albo po prostu ktoś kto się zna na wszystkim co związane z nagraniem płyty, tak dobrze jak zespół, albo jest nawet lepszy od zespołu w tej materii (częste u debiutantów) i zespołowi dobrze się z nim pracuje. Często też jest to ktoś, kto intuicyjnie potrafi poznać z jakim typem artysty współpracuje, zna jego potrzeby muzyczne, możliwości i ograniczenia. Co ciekawe – producent wcale nie musi być muzykiem! Nie musi nawet umieć grać na niczym (choć najczęściej umie i to całkiem nieźle), bo też i nie taka jest jego rola. Jego rolą jest nakierowanie zespołu na to, aby nagrania szły w jednym spójnym kierunku, aby wyciągnąć z muzyków jak najlepsze pomysły i umiejętności (choć czasem to osoba, która też te umiejętności musi temperować, ale o tym potem…). To ktoś, kto w stosownym czasie pogładzi pana muzyka po głowie i ojcowskim tonem powie jaki jest świetny tylko po to, by za chwilę walnąć owego muzyka w tę samą głową uświadamiając mu jak bardzo się myli w tym, czy innym momencie pracy. Gdyby porównać to do innej z muz – filmu, to producent jest kimś na kształt reżysera filmu – można mieć super scenariusz (demo), super aktorów (zespół), ale jeżeli całość trafi w ręce jakiegoś dyletanta, to nawet z najlepszej rzeczy zrobi on najwyżej hit klasy B. Jesteście w stanie wyobrazić sobie co z 'Lotem Nad Kukułczym Gniazdem’ uczyniłby np. pan Krzysztof Zanussi (ksywka 'Zanudzi’) gdyby scenariusz trafił do niego, a nie do Milos’a Forman’a? No, to coś w ten deseń jest właśnie z tym producentem.
Dlaczego napisaliśmy, że producent nie musi umieć grać, albo znać się na muzyce od jej technicznej, szkolnej strony? Jak już wspomnieliśmy producent to kierownik projektu. Takie 'oko Boga’ czuwające nad wszystkim. Zadaniem producenta nie jest obsługa instrumentów, więc z tego punktu widzenia nie musi on posiadać tej umiejętności. Ciekawostką jest np. to, że wzięty producent William Orbit nagrywając z Madonną 'Frozen’ i 'Rey Of Light’ nazwy dźwięków pisał sobie ołówkiem na klawiaturze, aby lepiej orientować się kto i co do niego mówi. Choć i przykład naszych ulubieńców pokazuje, że czasem ’muzykowi’ też warto napisać coś na klawiaturze, patrz Andy Fletcher.
Producent ma przede wszystkim być, słuchać, wypowiadać się, czuwać i w stosownym momencie reagować. Można przyjąć, że na swój sposób jest on też takim reprezentantem fanów i odbiorców tworzącego się produktu. Ma dbać o to by zespół, mimo chęci na przykład poeksperymentowania, nadal obracał się jednak we właściwej stylistyce. Producent jest zatrudniony, aby popłynąć na nowe rejony muzyki i wtedy pomaga zespołowi odejść od znanych szufladek. Producent może być również zatrudniony, aby strzec świętego ognia i nie pozwolić zespołowi na zbytnie szaleństwo, właśnie wtedy gdy zespół tego chce. I tu ogromne ukłony dla producentów albumu ‚Songs Of Faith And Devotion’. Dla depeche MODE była to spora wolta stylistyczna, a jednak zadbano o to, żeby było to nadal znane i kochane depeche MODE z charakterystycznymi cechami właściwymi tylko dla tego zespołu. Zaraz… producentów? To może być ich kilku? Może. A dlaczego nie? Nad albumem może pracować jedna osoba, team producencki lub kilku niezależnych producentów, niemniej jednak nadających na tych samych falach. To już jakby osobisty wybór artysty, czy zespołu zależny od budżetu czy tzw. widzimisię. Nominalnie producentem trzech ostatnich płyt depeche MODE był Ben Hillier, ale tak na prawdę zespół zatrudnił team producencki 140 dB, który był odpowiedzialny za cały proces twórczy. Zespół zostawił sobie stworzenie dem i wybór studia. Reszta, czyli produkcja, programowanie, mix, mastering było w gestii teamu producenckiego 140 dB.
Wspomnieliśmy wcześniej, że producent to też ktoś kogo rolą jest nawet stopowanie umiejętności muzyków. I to prawda. Dzieje się tak w przypadku np. wszelkiej maści wirtuozów instrumentu, gdzie artysta w procesie twórczym potrafi czasem nieźle 'odlecieć’ z solówką, czy inną zagrywką. Rolą producenta jest wtedy wyważenie wszystkiego i takie dobranie wyrazów ekspresji, aby nie stały się one czynnikiem męczącym słuchacza.
No dobrze, to mamy demo i pomysły, mamy chęci, sprzęt, studio i producenta. Zabieramy się do roboty!
W kolejnym odcinku dowiecie się co to jest realizacja, miks, mastering, postprodukcja, tłoczenie i jaki ma to finalny wpływ na to jak odbieracie słuchaną muzykę i czemu te procesy są ważne i często pomijane w zrozumieniu muzyki.
Koniec części pierwszej.
* Wiemy, że jest echolokacja, ale my go sobie tak nazwaliśmy na potrzeby tego artykułu – bo o brzmieniach i dźwiękach będzie tu sporo.
Po mojemu – podsumowanie 2015
Na bezrybiu i rak ryba… tak pokrótce można opisać podsumowanie roku 2015. Co prawda coś się dzieje, coś się dzieje… 😉 ale o tym albo jeszcze nie wiemy, albo nie znamy doniosłości tych faktów. Póki co wybór z tego, co było w depeszowskim świecie jest taki sobie.
Zastanawiając się co wybrać z Depeche Extended Universe ciężko jest wybrać coś, co pozwoliło by powiedzieć, że to jest ten walec, który rozwalił system w naszym świecie. Każdy z poniższych wyborów ma tyle samo zwolenników, co przeciwników.
Na pewno nie wybrałem pseudo trasy Andy Fletchera, który kolejnym wyjazdem zjada już własny ogon, a znając przebieg poprzednich występów od zaplecza można je przyrównać jedynie do stania za sterami niektórych miszczów laptopa na zlotach.
Nie wybrałem również 25 rocznicy Violatora, głównie z powodu tego, że wytwórnia zawiodła. Nie zespół, a wytwórnia. Takie akcje, jak wydawanie kolejnych odświeżonych, wzbogaconych i rozbudowanych edycji z okazji kolejnej rocznicy to domena speców od marketingu i sprzedaży.
W myśl zasady „Shout up and take my money” oczekiwałem, że pojawi się okolicznościowy film, nowa wersja płyty, specjalne obchody, promocje, akcje w mediach. Niestety… Gdyby nie fani i ich liczne projekty, to temat jednej z najważniejszych płyt zamykających lata 80. i wyznaczających wejście na salony kluby muzyczne muzyki elektronicznej w latach 90. zostałby praktycznie nie zauważony. Gdyby nie dziennikarze siedzący głęboko w temacie również nie było by po tym śladu w mediach.
W tym roku mamy kolejne rocznice – 35 lat Speak & Spell, 30 lat Black Celebration, 15 lat Exciter i jestem dziwnie spokojny, że nie zobaczymy nic, kompletnie nic w tym temacie… no chyba, że fani się znowu zbiorą w sobie… Wybrałem trzy inne pozycje.
Miejsce 3.
Debiutancka płyta projektu MG
Przyznam się, że jest to kompletnie nie moja zatoka fascynacji elektroniką Martina i zdecydowanie wolę jego zamiłowanie do zabaw starą elektroniką uzewnętrznioną na 3 ostatnich płytach depeche MODE, niż to, co prezentuje na tej płycie.
Nie mniej należy docenić to, że się chłopakowi chce… nadal. Mogę tego nie lubić, ale mimo wszystko doceniam zaangażowanie i potrzebę tworzenia, bo to oznacza, że ma coś jeszcze światu do powiedzenia. Pytanie tylko, czy świat na to czeka…
Miejsce 2.
Marsheaux
Znowu nie do końca moje tematy muzycznie (choć bardziej, niż projekt MG), nie mniej jeżeli podchodzimy do tego tematu bez żyły na czole i napięcia rodem z toalety, to cały pomysł ma swoją urodę i nieznośną lekkość bytu.
Rozmawiając z dziewczynami przed ich koncertem w Warszawie dało się odczuć, że nie jest to coś na serio, ale rodzaj odskoczni od regularnej twórczości obu Pań. Patrząc na ten album, jak na wykwit twórczości coverbandu otrzymujemy efekt więcej niż zadawalający. Duży szacun za to, że Paniom się chciało spędzić czas i wydać pieniądze na pracę w studio.
Pojawiły się gdzieś określenia pokroju, że to najlepsze covery depeche MODE ever. Pewnie dyskutowałbym w jednym, czy w drugim przypadku, ale jako całość – pomysł na muzykę, pomysł na oprawę graficzną, sesję okładkową i zaangażowanie – projekt ten dostaje wysokie noty nie tylko za technikę ale i za styl. Nie jestem zwolennikiem nagrywania całych albumów na nowo, jak to robią zespoły którym nie podoba się własna twórczość z przed lat, ale muzycznie nowe podejście Marsheaux sprawiło, że zacząłem się zastanawiać, czy gdyby depeche MODE wydało w 1982 ten album właśnie w takim brzmieniu, to czy nadal byłby to najgorszy album depeche MODE w historii. Aż boję się zastanawiać, co by było gdyby Marsheaux wzięło się za Some Great Reward, jak to rozważały na starcie.
Mnie osobiście urzekło wydanie wersji extended – formatu zapomnianego w naszych czasach – który w latach 80. był znakiem rozpoznawczym takich zespołów, jak depeche MODE. Szczerze polecam słuchanie tego projektu właśnie w tej wersji… jest wiele do odkrycia.
Właściwie tylko jedna sprawa jest rysą na szkle – czerwcowy koncert w Progresji. Jeden z niewielu występów promujących ten album przez Marsheaux, niestety z taśmy, niestety udawane grania przed ludźmi, którzy przyszli usłyszeć The Sun & The Rainfall na żywo (i to dwa razy), dostali i muzykę i wokal odpalany z laptopa… Ja osobiście czekam nadal na The Sun & The Rainfall na żywo, tak jak nadal czekam na Things You Said live… może przed 50. się doczekam 😉
Miejsce 1.
Dave Gahan & Soulsavers.
Przed wydaniem płyty i trasą zastanawiałem się, czy jest to 3. solowa płyta Dave’a, kolejny album Soulsavers, czy może debiutancki album nowego projektu powstałego na gruzach dwóch pierwszych. Dziś wiem, że dla mnie była to 3. solowa płyta Dave’a.
Wywiady, artykuły, a przede wszystkim koncerty. Wszędzie istniał tylko Dave. Właściwie tylko oglądając EPK kurtuazyjnie pojawia się reszta projektu i zamienia kilka słów z wywiadującym.
Nie mogło być inaczej, jeżeli oficjalna strona Dave’a została w całości przerobiona na potrzeby promocji, a oficjalna strona Soulsavers pamięta nadal promocję poprzedniej wspólnej płyty i do tego, jeszcze coś się na niej posypało ostatnio.
Na koncertach właściwie istniał tylko Dave, to on kreował całe widowisko, to on był tym, który skupiał uwagę publiczności. Pomogli w tym fani, którzy przyszli właściwie dla niego, a nie Soulsavers. Jestem ciekaw jak wielu fanów Soulsavers było na koncercie, którzy przyszli dla tego projektu, a nie dla Dave’a, jak wielu z was zna poprzednie płyty z przed The Light The Dead Sea. Ciekaw jestem, jak wielu z was słuchało najnowszej płyty Soulsavers – Kubrick, która wyszła już po wydaniu Angels & Ghosts. Ci co lubią pierwszą produkcję Dave’a i Rich’a to znajdą wiele wspólnych i ciekawych klimatów. Ci co nie lubią, albo są nie są fanami Soulsavers, a są fanami Dave’a, niech nie sięgają, bo nie znajdą tam nic.
Nawet jeżeli intencja była inna, to cały projekt Angels & Ghosts zaistniał, wypromował się tylko dzięki Dave’owi. W wywiadach istniał tylko temat Dave’a jego osobowości i… depeche MODE.
Muzycznie mam mieszane uczucia, bo muzyka nie do końca jest tym, co mnie kręci. Wolę twórczość Dave’a z drugiej płyty. Koncert muzycznie również nie był zachwycający, bardzo niezgrany zespół był jedynie dopełnieniem, a nie pełnoprawnym uczestnikiem wydarzenia. Każdy muzyk skupiony na tym, aby słyszeć tylko siebie robił wszystko jedynie, aby zagrać swoje.
Do tego zmasakrowane bisy dopełniły reszty. Właściwie osłodą dla fana depeche MODE może być jedynie Condemnation (oczywiście jeżeli lubisz ten numer). Sam nie jestem fanem tego kawałka, ale jeżeli już bym miał wybierać, to chciałbym go słyszeć na koncertach w takiej właśnie wersji. Na pewno nie chciałbym usłyszeć Walking in My Shoes. Jedna wielka pomyłka od początku.
Kończąc już moje wywody dlaczego jest to dla mnie numer 1. 2015 roku musiał bym jeszcze napisać dokładnie to samo, co w przypadku Martina. Cały ostatni akapit.
To nie był łatwy wybór. Jest jednak nadzieja, że 2016 i 2017 przyniosą więcej. Podobno jest na co czekać. Podobno się w zespole pozmieniało, podobno ma być na nowo… (będzie o tym w kolejnym wpisie). W każdym razie mniej wypadków pokroju pseudo djskiej trasy Fletch’a, więcej radości z nowego depeche MODE i niech MODE on the ROAD będzie z Wami… bo wiedzcie, że coś się dzieje, coś się dzieje…
Dave Gahan & Soulsavers – czyli właściwie co?
Panowie z depeche MODE lubią mieszać w temacie swojej twórczości solowej. I Gore i Gahan mogą się pochwalić w swoim dorobku licznymi jedno-płytowymi projektami. Wcześniej nie zajmowało mnie to zbytnio, ale przy najnowszej produkcji pobocznej Dave’a dostałem lekkiej konfuzji.
Tak na prawdę nie wiem, czy jest to 3 solowy album Dave’a Gahan’a, czy 5 album Soulsavers, a może żadne z powyższych, tylko pierwszy album zespołu Dave Gahan & Soulsavers. Co takiego się stało, że tym razem Dave Gahan jest jako pierwszy na okładce? Może jest to czepianie, ale po prostu chciałbym wiedzieć z czym mam do czynienia.
Niby to tylko etykietki, ale w branży w brew pozorom takie rzeczy są dosyć ważne i kolejność w napisach, książeczce, czy na okładce wyraża się liczbą zer w honorarium. W ten sposób docenia się tych, którzy mieli większy wkład, niż reszta udziałowców w projekcie. Jeżeli udział Dave’a wykracza po za pisanie tekstów i udzielanie się wokalnie i miał również wkład w tworzenie muzyki, to nie miałbym skrupułów w nazwaniu najnowszego wydawnictwa 3. solowym albumem Dave’a. Jeżeli jednak wkład Dave’a w powstanie tej płyty był na poziomie poprzedniego albumu Soulsavers, to po co jest to zamieszanie w nazwie projektu (bo to nie jest zespół)?
Jak się sięgnie pamięcią do historii powstania poprzedniego albumu, to wiemy, że pomysł współpracy narodził się w czasie Tour Of The Universe w 2009 roku, a Dave wszedł w projekt, który już się dział, Dave’owi pozostało jedynie dopisać tekst do już istniejącej muzyki. Tym razem twórcy pracowali od o wiele wcześniejszego etapu. W sumie to jest jakieś wytłumaczenie, ale jeżeli tak jest, to musiałbym się powtórzyć z przepisaniem tu ostatniego zdania z akapitu półkę wyżej.
Ktoś powie, że to nagranie brzmi jak poprzednie twórczości Soulsavers z Dave’m na wokalu, a nawet są tam klimaty z Broken. Tylko jakie to ma znaczenie. Usuwając na chwilę wokal z Paper Monsters i Hourglass otrzymujemy muzycznie zupełnie różnie albumy. Pierwsza płyta, to zabawa z rockiem i bluesem (czy udana, to już inna sprawa), a z drugiej płyty numery swobodnie mogłyby się znaleźć na Playing The Angel. Z Paper Monsters żaden. Nie wiedzę więc problemu, żeby kolejną płytę Dave nagrał stylistycznie nawiązującą do jeszcze innej galaktyki muzycznej.
Co więcej za muzyczną stronę Paper Monsters odpowiadał Knox Chandler, a kompozycje na Hourglass, to zespołowa praca Dave’a, Christiana Eignera i Andrew Phillpotta, więc jak widać na żadnej płycie Dave nie może sobie przypisać 100% praw autorskich. Skoro tak, to czym różni się najnowszy album z 2015 od solowych produkcji z 2003 i 2007? Za każdym razem inna ekipa i wszędzie na okładce Dave Gahan, tyle tylko, że na ostatniej ma za współpracowników Soulsevers.
Wiem, że snując takie teorie wywracam całość do góry nogami i pewnie słusznie (lub nie) umniejszam wkład Rich’a, ale robię to celowo, bo nie lubię takiego niedookreślenia i niedopowiedzenia. Ot takie rozterki człowieka, który zwraca w uwagę w muzyce na każdy element, a nie tylko na to czy jest bicik. 🙂
Dla mnie jako fana depeche MODE dziwnie będzie zobaczyć na scenie Dave’a, który nie śpiewa ani repertuaru depeche MODE, ani twórczości z Paper Monsters i Hourglass. Ciekawe czy ekipa ograniczy się tylko do materiału z tej i poprzedniej płyty, czy pojawi się coś z Broken i wcześniejszych produkcji Soulsavers. No nic pożyjemy zobaczymy. Póki co szykuje się morderczy wyścig po bilety.
A już tak na marginesie jeżeli miałaby się powtórzyć ta sama prawidłowość co z Markiem Laneganem, to Angels & Ghosts powinno być ostatnim wspólnym projektem Panów. 😉
Garniak był do wzięcia…
Każdy marzył o ciuchu członka zespołu. Legendy krążyły o zrywanych skrawkach podkoszulek Dave’a, a jak ktoś się chwalił to przeważnie był wyśmiewany, że to fake. Przy okazji tras od czasu do czasu pojawiają się aukcje ze strojami z właśnie trwającej, albo chwilę temu zakończonej trasy. Największą wyprzedaż swojej szafy zrobił chyba jednak Alan, który parę lat temu zbierał kasiorkę z okazji rozwodu.
Rzadko jednak na aukcjach pojawiają się dawne ciuchy reszty zespołu. Głównie dlatego, że ich nie mają, a wystawiaczami są raczej kolejni właściciele tych ciuchów.
Całkiem niedawno można było wejść w posiadanie garniaka, w którym gdzieś w okolicach 1985 widziany był Dave.
Powyżej sama marynarka, ale są też zdjęcia w pełnym oporządzeniu. Nota bene, dziwne to były czasy, gdy jedynym brunetem był Alan. Za to ewolucja ubraniowa Panów szła w dobry kierunku… kierunku skór.
Dwurzędowy szary garnitur wystawiony był za 500-700 funtów. Opis aukcji wyglądał następująco:
Depeche Mode: A double breasted light grey suit worn by Dave Gahan, with cream woven geometric design throughout, labelled inside Stephen King, Made In The UK, accompanied by a Polish lyric book for Depeche Mode with an image of Gahan wearing the suit (2)
Ta wspomniana Polish lyric book, to mogła być jedna z tych małych książeczek, które w latach 90. drukowane były na potęgę…. nieważne. Garniak już bez Dave’a prezentował się na wieszaku… raczej Dave nie miał go dużo i dawno na sobie… a w naszych czasach raczej nie pojawiłby się w nim już 😛 <lol>
Całą aukcję możecie zobaczyć pod tym adresem.
Co widzisz, gdy patrzysz na okładkę płyty?
Różnie można patrzeć na nową okładkę, brak lub wyraz artyzmu nadwornego fotografa wielu artystów, a w szczególności depeche MODE. Dyskutując o płycie, a w tym i o okładce fani próbowali opisać co tak na prawdę widać na tej okładce, ale chyba w taki sposób w jaki zaprezentujemy to poniżej nikt jeszcze nie zrobił tego. Ten wpis jest efektem pracy dwóch osób – poznańskiego fana o nicku TomDM, który przetrząsnął Google Maps i odwzorował obrazy widoczne na okładce i mojej skromnej osoby, która zebrała to do kupy, opracowała i udostępniła dla strony bloga MODE2Joy. Znowu z bloga zrobił nam się kącik technologiczny i Internet w służbie depesza może dać ciekawe rezultaty i tym razem.
O ile w przypadku okładki Sounds Of The Universe zastanawiałem się kiedyś, na ile to plagiat, a na ile zamierzona lub nie inspiracja. Tak w przypadku okładki Delta Machine tego kłopotu nie ma. Nie zmienia to faktu, że obrazy uwiecznione na okładce nie są czymś unikatowym i grzebiąc w zasobach Internetu można dojść do przekonania, że to gdzieś już było.
Ale do rzeczy. Wielu fanów starało się pokazać co widać za oknem i co widać na filmie promującym przyszły album, który zespół nam pokazał w Paryżu. Już dwukrotnie opisywałem ten film podchodząc do niego od strony przyszłego brzmienia płyty, oraz od strony wiadomości, jaką zespół starał się nam przekazać. Dzięki wsparciu TomDM’a będziemy mogli teraz wyjrzeć za okno.
Okładka, jaka jest każdy widzi i co na niej widać. Najwięcej zestawień pojawiało się z poniższymi screenami, które pochodzą ze wspomnianego filmu.
Na zdjęciu widać dachy Nowego Jorku, a na tych dachach są ogromne zbiorniki na wodę (często deszczową), których zadaniem jest wspomaganie służb wodociągowych w gaszeniu pragnień potrzebujących niujorkerów mieszkających na wysokich levelach. Choć spotkać też można takie zbiorniki i na budynkach 3-4 piętrowych.
Na trzeciej rycinie widzimy człowieka. Najprawdopodobniej Fletcha, który tleni rurkę na balkonie. Kamerzysta uchwycił go w momencie kiedy w myślach opracowywał kolejne przejście (z jednego palca na drugi) basowe w jeszcze nie nazwanym utworze, spoglądając na opisywany powyżej zbiornik.
Ok, to wyjdźmy z budynku i ułóżmy całość na planie sytuacyjnym. Jungle City Studios mieści się przy 520 W 27th ulicy. Studio jest na ostatnim piętrze budynku.
Corbijn robiąc zdjęcie (zdjęcia) uchwycił dachy budynków znajdujących się po przeciwnej stronie ulicy kierując swój obiektyw na zachód. Pole rażenia zaznaczyliśmy gustownym różowym trójkącikiem. Dodatkowo kluczowe punkty zaznaczone są żółtymi kółkami. Na niektórych ujęciach filmu promocyjnego widać również dachowy taras, który lepiej pokazaliśmy na montażach na końcu tekstu. To ta nie równa pętla na czerwono.
Na przedostatniej rycinie zestawiliśmy okładkę z ujęciami tego samego planu z 4 stron świata. Myślę, że ciekawie to pokazuje, co tak na prawdę Corbijn ujął na okładce najnowszej płyty.
Na koniec rycina ze screenem tarasu na którym został wyeksponowany Mr Gore. Na tej kompozycji również widać niektóre elementy charakterystyczne dla promocyjnego filmu i okładki.
Wspomniałem, że oglądając okładkę trudno nie odnies wrażenia, że to już było, gdzieś to widziałem. I faktycznie… krótkie pogrzebanie w archiwum dało ciekawe wyniki. Alan tam był zanim to się stało modne…
Rok 1997 Unsound Methods.
Śpiewaj kolego właśnie tak!
Wielu żyje jeszcze festiwalem Mute z ostatniego weekendu, a niektórzy odliczają dni i godziny do „nowego” singla dM, który wyjdzie na koniec tego miesiąca. Ja tym czasem chciałbym wrócić na chwilę do występu Dave’a na MusiCares.
Występ Dave’a dał mi trochę do myślenia. Dave tej nocy nie brzmiał jak człowiek chory, przeciwnie… był wypoczęty. Miało to znakomity wpływ na jego głos. Śpiewał spokojnie głęboko, a przede wszystkim nisko.
Mimo, że nie był to koncert depeche MODE, to w obecnych czasach występ ten był jak zbawienie na stęsknione i skołatane serca wszystkich fanów.
Był to w dużej części koncert zaskoczeń, dobór repertuaru zdradził upodobania Dave’a (być może nie w 100% jego), ale myślę, że to on miał decydujący wpływ. Wielu fanów mogło nie mieć pojęcia o istnieniu tych utworów.
Moją uwagę zwrócił inny fakt. Dave kiedy, decyduje o doborze utworów, to najczęściej śpiewa go nisko… ten repertuar. Czy to oznacza, że w swoim macierzystym zespole nie decyduje o tym? Tego na 100% nie wiem, ale setlista koncertowa to zawsze efekt kompromisu. Na pewno wiemy, że I Feel You, podobnie jak i In Your Room należą do teamu Dave’a. Każdy, kto ma dosyć tych numerów na koncertach winić za to może Gahana. Nie zmienia to faktu, że każde silenie się na wysokie śpiewanie patrz Peace, czy Goodnight Lovers na płycie pokazują, że co prawda Dave umie, ale na koncertach to męczarnia. Nie wspomnę już o darciu się w czasie I Feel You czy Personal Jesus w 2005 i 2006 roku.
Z drugiej strony trudno nie oprzeć się wrażeniu, że Dave zdecydowanie najlepiej czuje się, gdy śpiewa utwory typu Love Will Tear Us Apart – Joy Division. Jeszcze jak pojedzie ’Elvisem’ to już nie mam słów. @Więcor ostatnio zauważył, że gdyby Dave wydał płytę z coverami swoich ulubionych utworów, na której znalazły by się perełki typu Joy Division lub wcześniej znane Roxy Music, to mógłby to być killer. Coś w tym jest…
Zastanawia mnie jedno, czemu Dave pozwala sobie lub godzi się na takie śpiewanie. Częściowo to jego wina, bo prucie w takim Personal Jesus to jednak jego oddolna inicjatywa, ale akcje z Peace, czy Goodnight Lovers nie. Słuchając demo do Peace, ciężko nie oprzeć się wrażeniu, że Dave jedyne co zrobił, to wykonał utwór tak jak to zostało przez Martina wymyślone i nic więcej. Zdecydowanie narzucony, nienaturalny sposób śpiewania. I potem ludzie dziwią się czemu na ostatniej płycie tyle efektów ponakładanych na wokal Gahana.
Dave kiedy sam decyduje o tym co śpiewa, przeważnie robi to nisko, dobiera inaczej repertuar, choć nie jest to reguła. Ma jednak z głowy jazdy jakie robił mu kiedyś Martin, który narzucał mu często sposób interpretacji utworów na scenie. Być może wynika to ze zbyt wielkiego zaangażowania emocjonalnego Martina w komponowane utwory, a może egoizm. Tego nie wiem. Do historii jednak przeszły sceny, gdy po koncercie lub w przerwie koncertu Mart jedzie z góry na dół Dave’a za to, jak wykonuje jego utwory. Nie utwory depeche MODE, a jego utwory. Dlatego nie dziwię się, że Dave dąży do tego, aby na każdej płycie było kilka utworów autorstwa Gahana. Oczywiście nie jest to główny powód tego, aby utwory Dave’a = utwory depeche MODE, ale pewne poczucie wolności wyrazu również na scenie jest gdzieś w tle. Było to swoiste wybicie się na niepodległość wewnątrz zespołu także na scenie. Jest to może zaskakująca konkluzja, bo w depeche MODE to Dave był zawsze na świeczniku, a Martin to ten wycofany z tyłu, a dwoma parapetami. Jednak Martin był od zawsze tym, który czy poprzez Andiego, czy sam decydował z tylnego siedzenia, realizował swoją wizję… czasami bez użycia białych rękawiczek.
Dave ostatnio zdradził, że pracuje nad materiałem, który może znaleźć się na przyszłej płycie depeche MODE, lub też na solo. Nie ważne co to będzie… tzn ważne, ale nie na potrzeby tego tekstu. Najważniejsze, że by nie było śpiewów z przyrodzeniem w imadle…