Obejrzałem raz i nie mogę pozbyć się wrażenia, że to najlepiej w historii DM zrobiony…. fanowski bootleg – napisał ktoś na forum depeszowskim. Ja tym czasem mam za sobą drugie podejście do tego koncertu, tym razem zmiana sprzętu i formatu ukazały ten koncert od nieco innej strony. Aaaa i trochę dygresji o fuck-upach też będzie.
Odczekałem tydzień i w z góry umówionym miejscu wybrałem się na ponowny ogląd i odsłuch ’Live In Barcelona’. Podstawowa moja impresja, to fakt, że mam lepsze zdanie o tym koncercie, niż po pierwszym razie. Mało razy tak mam, ale tym razem tak jest. Uważam, że koncert zyskał przy bliższym poznaniu. Wszelkie jojczenie, że jest słabo jakoś tak zbladły, nawet tych licznych rozmyć jakoś nie widziałem aż tak wiele. Właściwie to został tylko jeden mankament, który raził baaardzo… to bieda sceny przy dalekich planach. Pisałem o tym w poprzednim tekście, więc nie będę teraz się rozwodził zbytnio. Podobają mi się patenty z fotograficznym eksponowaniem detali. Scena, gdy Martin śpiewa uchwycony, gdzieś przez szczelinę Christianowych garów łapie za serducho. Oczywiście są pewne niedoróbki (o tym później), ale te minusy nie przysłaniają mi plusów – że tak sparafrazuję klasyka.
Co się takiego stało, że napisałem powyższe słowa? Odpowiedź jest prosta. Obejrzałem ten koncert w formacie Blu-ray. DVD do BR ma się jak pięść do nosa. Materiał ostry i pokazuje zespół zupełnie inaczej, niż odchodzący z oporami format DVD. Zaskoczenie jest tym większe, gdy zestawimy rejestracje z Barcelony w tym formacie z zapisami występów w Paryżu i Mediolanie. Wydawać by się mogło, że gradacja w jakości, w przypadku DVD powinna być taka: 1. Barcelona, 2. Mediolan, 3. Paryż. Tym czasem to właśnie Barcelona zalicza ostatnie miejsce na pudle pod względem jakości obrazu. Gdyby za koncert uznać jeszcze 101 i dodać do tego Devotionala z lat 90. to pozycja Barcelony tylko by się obniżała. Zauważę niechcący, że zarówno Paryż, jak i Mediolan były nagrywane w swoim czasie cyfrowo, z myślą po wydaniu ich w HD za czas jakiś przy okazji reedycji tytułów. Zachodzi pytanie, co więc takiego się stało, że się zesrało?
Odpowiedź mogła być tylko jedna, celowa robota. Nie żebym miał na myśli jakiś spisek cyklistów i górali ze wzgórz Synaj. Nie mniej jednak ciężko nie zauważyć, że wszystko co najlepsze pod względem jakości wsadzono na BR, a DVD poszło baaardzo biednie. Dźwięk Doldby Digital (o ile jest to ważne dla kogoś, bo muzyki powinno się słuchać w stereo i nic więcej), a obraz, żenada. 9-letni Paryż to przy tym żyleta.
Ktoś tam na górze pogłówkował i wykombinował, że jak obniży jakość DVD, to zmusi się ludzi to tego, żeby po załamce nad DVD polecieli do sklepu i wywalili parę klocków na odtwarzacz, po czym szybko zakupili Barcelonę na innym nośniku. Patent jest o tyle perfidny, że żeby mieć wszystko, czyli obraz żyleta i wszelkie bonusy trzeba mieć co najmniej zestaw BR + 1 DVD/2CD inaczej jest ból.
W tym momencie ciśnie się na usta pytanie po jaką cholerę takie zagranie?Częściowo już odpowiedziałem na to powyżej. Ponieważ format BR opornie się przyjmuje na rynku, główną zaporą jest cena i potrzeba wymiany praktycznie całego sprzętu domowego na nowy. Zakup tylko jednego z elementów jest tu tylko zabiegiem połowicznym. Porównano kiedyś czas w jakim upowszechniał się standard DVD i jak szybko wyparł format VHS vs. podobna sytuacja odnośnie DVD i BR. Póki co BR ma spore opóźnienie.
Ludzie nie czują wielkiej potrzeby, że by przechodzić z formatu na format, no więc takimi parszywymi trickami, jak w przypadku omawianej tu Barcelony zniechęca się ludzi do wydawania pieniędzy na DVD.
Jeżeli format BR nie upowszechni się w określonym czasie, to istnieje spore zagrożenie, że nie zrobi tego wcale, ponieważ co raz większa dostępność szybkich łączy sprawia, że ludzie będą rezygnować z fizycznych formatów na rzecz dystrybucji cyfrowej. Są tacy, co zyskają, są tacy co stracą. Rzecz idzie o nasze dusze, a raczej portfele. Wielcy tego świata, jak Steve Jobs sugerują odejście formatu BR, wtóruje mu Microsoft ,ale ja mogę wskazać całkiem sporo powodów dla których warto trzymać nośnik na półce. Ostatnie badania pokazują, że sytuacja jest 50/50. To tyle tytułem dygresji…
Na początku tego tekstu przytoczyłem cytat Yaro_, o tym, że jest to najlepiej wydany bootleg w historii. Bo rzeczywiście to prawda, odnosi się ona do wersji DVD. Po obejrzeniu koncertu w tej wersji, nie trudno było oprzeć się wrażeniu, że domorośli twórcy tzw. multicamów są w stanie pochwalić się lepszymi wynikami.
Rozmawiając z Krzychalem w czasie drogi do Łodzi na zlot jedna z konkluzji była taka, że fani jedyne czym nie dysponują na koncertach to możliwością prowadzenia długich ujęć ponad głowami oglądających. Gdzie kamery przemierzają hale w szerz i wzdłuż. Wszystkie inne efekty zastosowane przy kręceniu tego koncertu zostały żywcem „zerżnięte” z fanowskich produkcji. Stąd mój tytuł poprzedniego posta, że Barcelona to koncert czasów You Tube. Powstaje pytanie, czy tego oczekiwaliśmy po tzw. profesjonalnej rejestracji. Szok przeżywają ci, co oczekiwali, że koncert zostanie zagrany i nagrany w 100% pod wymogi wydania materiału na DVD/BR. Tym czasem nagranie zostało zrealizowane jakby kamery były tu tylko gośćmi, jakby ekipa starała się nie przeszkadzać w oglądaniu koncertu przez przybyłą publikę. Okazuje się, też, że fani wychowani na nagraniach realizowanych przez TV, gdzie kamery stoją przed publicznością i oswojeni z tą estetyką, nagle dowiadują się, że sposób w jaki fani kręcą filmy partyzancko na koncertach został podniesiony do rangi sztuki. Coś, jak w historii, gdzie chłop dowiedział się, że prozą gada, co jest jedną z form sztuki.
Taperzy, którzy kręcą koncerty na swoich kamerkach, a potem robią z tego multicamy mają swoje ograniczenia. Głównie w zakresie kręcenia długich ujęć. Jak by z musu muszą ciąć i szatkować obraz, bo inaczej pojawiają się wspominane w poprzednich postach galarety itp sprawy. Reżysera Barcelony nic nie ograniczało, więc postanowił wziąć sprzęt za parę baniek i nakręcić bootleg, z tą różnicą, że nie bawił się w szatkowanie, a jedynie dokumentował maksymalnie długimi ujęciami wydarzenia na scenie. Oczywiście tu i tam przedobrzył, w paru miejscach przegiął z blurem i rozmyciami oraz nie tam, gdzie trzeba uciął ładnie prowadzone ujęcia, ale generalnie jest dobrze. Dzięki temu nagraniu dowiedziałem się wielu interesujących, dla mnie nowych, sposobów na pokazanie zespołu. A to jest bardzo dobrze… jestem co raz mniej zawiedziony tym tytułem.
Na koniec coś o wspomnianych fuck-upach. Oczywiście są. Błędy montażu wymuszone brakiem materiału, albo naiwnością, że nikt tego nie zauważy.
Najszerzej już opisany fragment to znikający szalik na szyi Dave’a w rejestracji Walking In My Shoes [104] z prób w Nowym Jorku. Zaczyna to być już tak legendarny fuck-up, jak wędrujący po klacie i plecach łańcuszek Dave na One Night In Paris.
Druga wpadka montażowa, to scena, gdy Dave wraca na scenę po Home [88]. Podchodzi do Martina, a ten trzyma w ręku gitarę, na której na tej trasie grał Miles Away/The Truth Is [67], tym czasem za chwilę w kolejnym ujęciu widzimy Martina przygotowanym do zagrania Come Back [35] z prostokątną gitarę. Ewidentnie ujęcie wzięte z nie tej nocy, co trzeba.