Końcówka mijającego tygodnia to wieść, jakoby wydanie wideo koncertowego z Berlina z lipca ubiegłego roku miałoby zostać przeniesione na 2020. Niezbite dowody zostały zaprezentowane na załączonym wideo, które jako pierwsze ukazało się na stronie u2tour.de
Całe zamieszanie jakoś idealnie przypomina mi stary kawał czasów z komuny:
* Czy to prawda, że w Moskwie na Placu Czerwonym rozdają rowery? * Tak to prawda z tym, że nie rozdają, a kradną, nie na Placu Czerownym, a na Placu Maneżowym. Po za tym wszystko się zgadza.
Tak mniej więcej wyglądają sprawy z tą wiadomością. Ktoś coś niedosłyszał, nie dorozumiał, a potem już kulka poleciała. Dziękuję czujnym fanom, którzy zachowali proletariacką czujność i natychmiast podesłali mi gorącego newsa. Nie mniej, kiedy zacząłem czytać i sprawdzać wiadomość u źródła okazało się, że sprawy mają się zgoła inaczej, niż to przedstawiane jest w nadesłanych linkach i wklejkach.
Zacznijmy jednak od początku. W podsumowaniu roku pisałem, że Anton pracuje nad dokumentem koncertowym, który miałby być wydany na wiosnę tego roku. Napisałem również, że na 2020 planowana jest kolejna książka z fotografiami depeche MODE. Skąd ta informacja się pojawiła? No właśnie z tego spotkania, na którym brał udział również Daniel Miller, jako jeden z panelistów wystawy retrospektywnej Antonaw Niemczech.
Na tym spotkaniu Anton został zapytany m.in. o koncertówkę U2 z trasy Joshua Tree 2017. Fani przetłumaczyli tylko odpowiedź Antona i zinterpretowali ją błędnie. Cały problem polega na tym, że kluczem do właściwego zrozumienia odpowiedzi Antona jest przede wszystkim przytoczenie ze zrozumieniem pytania fanki, jakie padło z sali.
W tym pytaniu nie ma śladu o wideo koncertowym depeche MODE. Jest jedynie pytanie o wideo od U2 i książkę o depeche MODE. Zgodnie z prawdą Anton odpowiedział, że wideo U2będzie w 2019, a książka depeche MODE będzie w 2020. Dodatkowe pytanie dopełniające dotyczy U2, a nie koncertu depeche MODE. Anton precyzuje, że będzie to dokument koncertowy z materiałem z koncertu (w Meksyku — to już mój dopisek) i zza kulis. O wydaniu koncertu depeche MODE pisałem Wam parę miesięcy temu. Poza te wieści niestety nic nie wiadomo.
Póki co puchy na linii depeche MODE / wytwórnia — fani. Dla tych z Was, którzy chcą sobie sprawdzić swój angielski i nie wierzą mi, poniżej wypowiedź w oryginale.
depeche MODE koncertując przez pół roku 2018, przytuliło całkiem pokaźną sumkę. Na tle „konkurencji” nasi ulubieńcy wypadli całkiem całkiem. Wg Billboard zespół 13 miejsce na 25 artystów branych do zestawienia. Przed depeche MODE byli U2 – 7 pozycja, The Rolling Stones – 8 pozycja. Z kolei za dM uplasowali się np Foo Fighters – 14 pozycja, Billy Joel – 16 pozycja, Elton John – 22 miejsce. Do porównania były brane przychody z okresu od 1 Listopada 2017 do 31 października 2018.
W tym czasie depeche MODE przytulili $78.804.765 grając dla 926.682 widzów, 54 koncertach.
Podobne zestawienie przygotował Magazyn Forbes, w którym zebrano dane z okresu czerwiec 2017 – czerwiec 2018. Wg tego zestawienia artystami nr 1 są muzycy z U2, którzy przytulili $118 mln. Na 30 sklasyfikowanych gwiazd sceny depeche MODE znalazło się na 15. miejscu z $53 mln.
Pamiętać musicie, że dane z obydwu zestawień są to przychody artystów. Od tej listy należy odjąć jeszcze koszty produkcji, opodatkowanie, dolę dla agentów, prawników i kto tam jeszcze wisi u klamki artystów.
depeche MODE, to zawsze był koncertowy średniak do czasu, aż nie zdecydowali się na granie na stadionach. Dopiero od tego czasu zespół awansował koncertowo do pierwszej ligi pod względem ściąganej kasy. Gdyby jeszcze szedł za tym odpowiedni standard sceny, to szczęście byłoby już pełne.
Ostatnimi czasy pojawiło się na rynku całkiem sporo książek podsumowujących okresy działalności ludzi, instytucji, projektów… To nic niespotykanego, że na zakończenie pewnych etapów zespoły, właściciele wytwórni, czy firm wydają albumy spinające klamrą pewien dorobek swojego życia.
Nieczęsto się jednak zdarza, że na rynku ukazują się wydawnictwa dopełniające się i opowiadające sporą część historii muzyki rozrywkowej z co najmniej dwóch – trzech punktów procesu twórczego, którego centrum jest zespół muzyczny.
Lubię takie pozycje, które są nieoczywiste i rzucają trochę inne światło na świat, który już znamy. Być może nie zmieniają go zasadniczo, ale na pewno uzupełniają to, co już wiem (albo nie wiem).
Nie są to jednak kolejne historie o genialnych producentach, objawieniu z nieba muzyków, ale skupienie się na pozostawionych z boku w procesie twórczym: fotografach muzycznych, grafikach okładek płyt i projektantach (twórcach) scen tras koncertowych.
Jakiś już czas temu ukazały się trzy książki – ’Pop’ – album podsumowujący dotychczasową karierę Briana Griffina, chwilę potem ukazał się album ’Mute A Visual Document From 1978 -> Tomorrow’. Ostatnią pozycją jest: ’30 years StageCo – From Werchter to The World’. Dwie pierwsze książki, to podsumowanie 40 lat twórczości artystycznej i wydawniczej Briana Griffina i Daniela Millera. Ostatni album, to podsumowanie 30 lat działalności firmy, która jak żadna wywarała ogromny wpływ na to, jak obecnie produkowane są festiwale i koncerty, oraz jak przezwyciężane są ograniczenia artystyczne dzięki technice i architekturze.
Brian Griffin jest artystą, który bardziej znany jest ze swoich fotografii na okładkach artystów, niż ze swojego nazwiska. Jednym z najistotniejszych początków w jego karierze było właśnie poznanie Daniela Millera właściciela wytwórni Mute Records, a następnie nawiązanie współpracy z debiutującym zespołem – depeche MODE.
’Pop’ – Brian Griffin
MUTE A Visual Document From 1978 -> Tomorrow
POP i MUTE
’Pop’ i 'Mute’, to antologie fotografii, designu, typografii, technik graficznych, a przede wszystkim antologie poszczególnych dekad opowiedziane okładkami płyt. Obie książki, to zapis procesu twórczego, ciągu technologicznego twórców zdjęć oraz grafików pracujących nad okładkami albumów.
Kiedy zespół / arysta pracuje w studio i tworzenie muzyki dzieje się w najlepsze… Gdzieś w drugiej połowie prac studyjnych, kiedy kształt albumu już się krystalizuje w innym miejscu miasta, świata rozbrzmiewa telefon w domach lub gabinetach dwóch osób:
Fotografa, który ma zrobić zdjęcie okładkowe oraz przygotować sesję zdjęciową pod potrzeby książeczki płyt CD i winyli.
Drugi telefon, który dzwoni, to ten do grafika, który dostaje za zadanie dobór kolorów okładki, typografii (jaka czcionka – krój, wielkość, typ, światło), technika wykonania okładki.
Na zdjęciach dołączonych do książki o MUTE doskonale widać proces twórczy, począwszy od szkiców na kalce technicznej, przez pierwsze testy proponowanych czcionek, szaty graficznej, po dobór kolorów każdego z elementów składowych grafiki.
Zdjęcia zamieszczone w książce obrazują proces twórczy od pomysłu do finalnego projektu okładki w postaci tzw. proofu, czyli odbitki próbnej symulującej finalny wydruk.
Album ’POP’ również odsłania styl pracy i myślenia fotografa. Dobór oświetlenia, technik wyrazu artystycznego, które w danym czasie były osiągalne. Przy pracy nad zdjęciami okładkowymi zawsze powstaje kilka wersji zdjęć, bardzo często wizje artystów się ścierają. Na koniec, kiedy dochodzi do wyboru konkretnej fotografii każdy może mieć swojego faworyta. W przypadku Briana Griffina do historii przeszły jego prace nad sześcioma okładkami płyt depeche MODE. Choć tak na prawdę najbardziej ikoniczna to ta z A Broken Frame.
Najsłynniejsza, ikoniczna okładka w dorobku artysty.
– Wydaje mi się, że to jedno z dwóch najsłynniejszych kolorowych zdjęć na świecie. Jednym jest słynny portret Afganki autorstwa Steve’a McCurry’ego, a drugim moja fotografia wieśniaczki.
Powiedział swego czasu Brian Griffin. Co ciekawe zdjęcie które przepadło – Broken Frame 2 – a było faworytem fotografa, było bardziej dosłowne i idealnie korespondowało z tytułem płyty. Zespół zdecydował jednak, że wersja alegoryczna to lepszy pomysł. Dzięki temu zdjęcie okładkowe stało się – wg magazynu Life – zdjęciem lat 80. W albumie 'Pop’ fotograf poświecił tej kwestii znaczącą część swoich wspomnień.
Myślę, że nie ma to znaczenia, która wersja by wygrała. Kompozycja, światło i pomysł ustawia obie fotografie bardzo wysoko. Zdjęcie okładkowe A Broken Frame było na tyle wymowne i inspirujące, że Kate Bush w połowie lat 80. zatrudniła Briana Griffina, aby odtworzył tę sesję i stworzył nową wersję okładki lat 80.
’30 years StageCo – From Werchter to The World’
Artyści powinni odważyć się marzyć. My identyfikujemy ich marzenia i pomagamy im je zrealizować.
Hedwig De Meyer – założyciel StageCo.
Książką, która najdłużej przeleżała i czekała na dogodny moment jest retrospektywny album z 2015 o firmie od scen.
O firmie StageCo pisałem już Wam kilka razy w 2012 i w 2014. Czytelnikom MODE2Joy powinna być więc znana ta firma doskonale. Firma ta ustanowiła standard rynkowy w kategorii budowy scen. Paradoks polega na tym, że depeche MODE są ich jednym z najwierniejszych uczniów w zakresie wykorzystania scen na koncertach od 1985, kiedy to po raz pierwszy wsystąpili na ich scenie podczas festiwalu w Werchter. Są wierni temu standardowi do dziś, w czasach, gdy technika sceniczna rozwinęł się kosmicznie i powstały takie sceny, jak The Claw – U2. Przez te wszystkie lata zespół wykorzystywał ten sam schemat i standard sceny. Również w 1993 roku. Mimo, że scena była i jest podziwiana do tej pory, to tak naprawdę rozmiary sceny w 1993 i w 2017 są dokładnie takie same. Różnica jest taka, że na obecnie wykorzystywanej konstrukcji jest mniej gratów. Scena jest mniej napakowana. Wymiary są te same. Samo StageCo tworzy o wiele bardziej zaawansowane konstrukcje i bardzo mocno wychodzi poza standard… swój standard.
Ciekawostką – i zaskoczeniem – letniej trasy 2017 niech będzie fakt, że depeche MODE i Guns’n’Roses współdzielili jedną scenę na kilku koncertach. Ta sama konstrukcja była wykorzystana m.in. w Londynie, Paryżu i plus kilka innych lokalizacjach. Jak się popatrzy na wygląd obu scen, to trudno nie mieć tego typu skojarzeń. Więcej szczegółów możecie wyczystać w kwartalniku StageCo, gdzie podsumowują trzy miesiące 2017 z życia koncertowego firmy pisząc m.in. o depeche MODE:
Książka o 30-leciu StageCo opowiada o początkach koncertowania plenerowego od Beatlesów i Elvisa aż po letnie koncerty w 2015. Konkluzja książki jest jasna. Tak na dobrą sprawę nic się nie zmieniło – wtedy i teraz. Zespoły wypluwają serce na scenie, fani odpływają zakrzykując siebie na wzajem. A wszyscy i zespół, i fani mają z tego okrutną przyjemność. Coż można dodać więcej… jest tylko więcej, bardziej, okazalej.
Każda z tych książek to próba uchwycenia procesu twórczego i uratowanie od zapomnienia materiałów, które przeważnie w procesie twórczym używa się i wyrzuca na zakończenie. Próbne odbitki, notatki, poprawki, zmiany oddają ewolucję okładek płyt zespołów skupionych wokół MUTE Records i artystów, którzy zatrudniali Briana Griffina, czy wynajmowali budowniczych scen. Nie wiele jest zespołów, którzy na cześć swojej sceny wdają album, jak to zrobiło U2 w 2011.
Pamiątka czasu i pracy wielu pomijanych i zapomnianych ludzi, którzy dokładali swój fragment do sukcesu komercyjnego artystów. Stara zasada mówi „Nikt Cię tak nie pochwali, jak Ty sam.”
Oprócz tego, że jestem fanem depeche MODE od lat, to również bardzo lubię chodzić na koncerty jako takie. Lubię uczestniczyć w koncertach, zaglądać za kurtynę i podglądać pracę ludzi bez których koncerty nigdy by się nie odbyły, czyli ekipy technicznej.
Również przez lata jeżdżenia na koncerty depeche MODE obok tego, że uczestniczę w wydarzeniu artystycznym, to wyjazdy stały się też okazją do wspólnego spędzenia czasu z wieloma znajomymi ludźmi z Polski i innych krajów. Muszę się przyznać, że czasami koncert stawał się jednie pretekstem do kolejnej, wspólnej, męskiej wyprawy, albo wybór na konkretną lokalizację padał tylko dlatego, że w tym mieście nie byliśmy jeszcze i nie zwiedziliśmy go.
Rytuały, sposoby współpracy, relacje między fanami depeche MODE są mi na tyle już znane, że przyjmuję je jako oczywistość i czasami zapominam, że na koncertach innych zespołów może być trochę inaczej, niż przed i na koncercie mojej ulubionej kapeli. Lubię też podglądać jak zachowują się fani i ekipy koncertowe innych zespołów. Ostatnio ciekawą obserwacją jest też podglądanie pracy firm organizujących koncerty i jak różnie potrafią traktować ludzi, mieć inną politykę sprzedaży biletów w zależności od kraju, zespołu dla którego robią koncert. Dziś częściowo właśnie będzie o tym.
Parę dni temu mój wpis na FB, jako zapowiedź tego tekstu narobił trochę zamieszania, ale to był taki celowy kijek w małe mrowisko. Myślę, że z tekstu wyjdzie, że nie chciałem nikogo urazić, ani wywyższyć. Po prostu chciałem Wam pokazać, że czasami można inaczej…
Berlin 2017.07.11 | Koncert U2
Do Berlina przyjechaliśmy 11 lipca wieczorem. W hotelu stwierdziliśmy, że zamiast patrzeć się na siebie, może warto ruszyć w miasto. Tak się złożyło, że wyprawa na mieście skończyła się pod Stadionem Olimpijskim w okolicach 23:00.
Obiekt był już szczelnie pilnowany przez ochronę wynajętą przez Live Nation, a na płycie przed głównym wejściem piknikowała całkiem spora grupa fanów. Było to do przewidzenia, że tak będzie skoro mijając parking przed stadionem było widać całkiem sporą liczbę kamperów i zwykłych osobówek z całej Europy.
Po wykonaniu kilku standardowych samojebek podeszliśmy do ekipy z pytaniem „a za czym ta kolejka?” Jak usłyszeliśmy od fana po angielsku z wyraźnym włoskim akcentem jest to komitet kolejkowy i oni mają listę. Jeżeli jesteśmy zainteresowani możemy się na nią wpisać. W zamian otrzymamy numerek kolejkowy i musimy przestrzegać kilku reguł.
Nagrodą ma być wejście grupy fanów wcześniej na stadion. Usłyszeliśmy ze wszystko jest uzgodnione z ochroną. Reguły wyglądały następująco:
1. Otrzymany numerek uprawnia do przebywania w kolejce. Tylko osoby z numerkami mają prawo przebywać w tej kolejce. Kombinujesz, wciągasz swoich znajomych, nie pilnujesz porządku wypadasz. Jeżeli tego nie rozumiesz ochrona wytłumaczy Ci to w drodze do ogólnej kolejki.
2. Możesz w każdej chwili opuścić kolejkę, ale musisz zjawić się pod stadionem jutro o godzinie 7:00 i ustawić się wg numeracji w kolejce. Tam nastąpi pierwsze tego dnia sprawdzenie listy kolejkowej. Jeżeli nie zjawisz się o podanej godzinie zostaniesz skreśleni z listy.
Berlin 2017.07.12 | Dzień koncertu U2.
Zgodnie z ustaleniami byliśmy pod stadionem o uzgodnionej godzinie. Oczom naszym ukazała się długa na 200+ osób kolejka. Po sprawdzeniu i potwierdzeniu każdej z osób. Zostaliśmy zaprowadzeni przez komitet kolejkowy i ochronę Live Nation do bocznego wejścia Stadionu, gdzie kazano nam się ustawić we wcześniej przygotowanym korytarzu. Obsługa przekazała nam kolejną regułę:
3. Każdy fan otrzyma opaskę od ochrony Live Nation, która będzie poświadczała, że ma prawo być wpuszczony na stadion na 30 min przez otwarciem bram głównych. Opaska i numerek poświadczają o prawie do przebywania w tej kolejce. Kombinujesz, wciągasz swoich znajomych, nie pilnujesz porządku wypadasz. Jeżeli tego nie rozumiesz ochrona wytłumaczy Ci to w drodze do kolejki ogólnej.
Między godziną 8 a 9 miała być ponownie sprawdzona lista obecności przez komitet kolejkowy, wsparty przez ochronę koncertu. W czasie tego sprawdzania otrzymaliśmy opaski od Live Nation, wraz z kolejnym potwierdzeniem naszego prawa do przebywania w grupie 300 osób.
U2 // Komitet kolejkowy fani + ochrona.
U2 // Komitet kolejkowy fani + ochrona.
U2 // Komitet kolejkowy fani + ochrona.
U2 // Lista kolejkowa drugie, sprawdzanie.
Usłyszeliśmy, że po otrzymaniu opasek i sprawdzeniu listy jesteśmy wolni. Ten czas jest dla nas i nie musimy stać w kolejce. Jeżeli potrzebujemy, to możemy jechać do hotelu, domu, zjeść, albo cokolwiek innego. Najważniejsze, żebyśmy byli o 14:00 pod stadionem.
O 14:00 miała być sprawdzona po raz ostatni lista, ale ze względu na deszcz ten pomysł zaniechano. Nie mniej ludzie znali się już z widzenia na tyle (a nawet zawiązały się liczne znajomości), że ludzie bardzo dobrze wiedzieli kto, gdzie stał. Gdyby były jakieś problemy, to ochrona wiedziała co robić.
Ok 16:00 zostaliśmy wpuszczeni na teren stadionu. Oczywiście wcześniej nas gruntownie sprawdzono. Wszyscy karnie przewędrowaliśmy do podcieni stadionu z boku głównego wyjścia. Nadal każdy pilnował i honorował numeracji. Zdarzyło się tak, że fanka z Japonii została zawrócona z powodu zbyt dużej torby i musiała oddać ją do depozytu. Gdy staliśmy już w podcieniu stadionu sprawnie została przepuszczona i doprowadzona do swojego miejsca w kolejce.
U bramy stadionu staliśmy jakieś 30 minut odgrodzeni jedynie cienką taśmą foliową. W oddali było widać moknących fanów czekających przed bramą główną. W pewnym momencie Szef ochrony wyjaśnił nam sprawę jasno:
4. To, czy zostaniemy wpuszczeni do środka zależy od naszej kooperacji. Nie naciskamy na taśmę, nie przerywamy jej. Nie robimy głupich akcji. Jeżeli ktoś z fanów zacznie fikać cała umowa na wcześniejsze wejście traci rację bytu i wszyscy wracamy do ogólnej kolejki, która mokła w najlepsze przed olimpijskimi kołami.
Nim wybiła 17:00 byliśmy już pod barierkami otaczającymi scenę i drzewo Jozuego, które było wybiegiem dla zespołu. Ochrona podeszła do każdej osoby stojącej przy barierkach oklejając ją dodatkową zieloną opaską. Chyba otrzymali ją też inni przebywający w FOS, ale tego nie jestem pewien.
U2 // Kolejka przy bocznej bramie
U2 // Wybieg w kształcie drzewa.
U2 Olimpia Stadion
U2 // Brama główna przed stadionem w Berlinie.
Teraz czekaliśmy już tylko na resztę fanów, którzy ruszyli spod olimpijskich kół, a potem tylko kilka godzin w deszczu i koncert…
Na tym właściwie mógłbym skończyć tę historię, gdyby nie to, że ona doskonale pokazuje, że można traktować siebie na wzajem z szacunkiem, można nie traktować czekających ludzi jak stado bezrozumnych gnomów. Można się po prostu chcieć i umieć się dogadać.
Po za tym, jak widać nie wszędzie trzeba doić ludzi za prawo do wcześniejszego wejścia. U2 jest jednym z niewielu zespołów, który nie pozwala na istnienie takiej kuriozalnej formy, jak bilety Early Entrance. Co prawda istnieje coś takiego jak Red Zone i ktoś kto, płacąc więcej, kupuje bilety w tej kategorii dostaje się do wydzielonego sektora przy barierkach (wybiegu). Nie mniej nie oznacza to, że Ci ludzie wchodzą szybciej, albo mają jakieś przywileje. Za to dostają eskortę stewardów, są traktowani z szacunkiem, ponieważ płacąc więcej, część pieniędzy przekazują na walkę z AIDS. Cały Red Zone został wprowadzony zwartą grupą długo po tym, jak my staliśmy już przy naszych barierkach.
Po za tym fascynujące było obserwowania ludzi w kolejce pod stadionem, jak współpracują ze sobą i szanują siebie i reguły. Nie było wciągania znajomków, blokowania miejsc pod wirtualnych kolegów, którzy na pewno przyjdą za 3 godziny. Nikt na nikogo nie warczał, że wyszedł z kolejki i wrócił za godzinę. Ponieważ nikt nikogo nie trzyma na siłę, więc można spokojnie iść i załatwić swoje sprawy, po to są w końcu numerki. Ochrona honorowała uzgodnienia i jedynie asystowała przy samoorganizacji fanów.
Czy coś takiego mogło by być w Polsce np na koncercie depeche MODE? Śmiem wątpić. Tak długo jak jest kategoria EE na pewno nie (a i w ramach kategorii EE nie jestem takim optymistą). Oczywiście elementy z powyższej historii można by zastosować, pod warunkiem, że fani między sobą będą się również traktować partnersko.
A już tak na marginesie wyobrażacie sobie, że pod halą przed koncertem depeche MODE np w Łodzi Czech z Niemcem organizują i pilnują kolejki z numerkami ponieważ mają umowę z polskim oddziałem Live Nation?… no właśnie…
Bilety to jedno i ich sprzedaż, ale kultura i komunikacja organizatora koncertu z fanami i fanów ze sobą, to zupełnie inna część tej samej układanki. Czasami wystarczy nie mieć siebie w d…pie i nie traktować jak potencjalnych wrogów.
25 lat temu album ten wywołał radość z komercyjnego sukcesu, jedną z większych konsternacji i zaskoczenie z obranego kierunku w naszej subkulturze, porównywalną jedynie z informacją o tym, że Dave ma długie pióra, a kolejna płyta będzie „rockowa”. Płyta która dziś jest kanonem kiedyś była powodem do ścigania młodych fanów jako wyznacznik obciachu. Album wydany w jednym z ważniejszych okresów dla historii muzyki popularnej na świecie.
Wydanie Violatora można rozpatrywać na wielu płaszczyznach. Trochę napisałem o albumie parę lat temu przy okazji wpisu o tym, jak depeche MODE się skończyło… ile razy i dla kogo, więc tak bardzo do rozterek ówczesnych fanów nie będę wracał. Wystarczy tylko zaznaczyć, że ówcześnie pochwalenie się sympatią do depeche MODE z powodu tego albumu mogło oznaczać oklep. Będę w tym tekście krążył wokół tego motywu, ale trochę od innej strony. Może to pozwoli zrozumieć dlaczego wtedy reagowano na ten album alergicznie w subkulturze i dlaczego w mainstreamie album odniósł sukces, a jednocześnie dlaczego obecnie jest to ikona nie tylko depeche MODE, a muzyki pop w szczególności. Jako, że ten blog głównie skupia się na aspektach koncertowych działalności muzycznej depeche MODE, wobec czego w kolejnych wpisach celebrując 25 lecie Violator temu zagadnieniu poświęcę osobny tekst, bo również jest o czym…
Końcówka lat 80. To przejście do głównego nurtu twórców i producentów muzyki znamienitej grupy ludzi, którzy początkowo tworzyli podziemie djeskie m.in. w Wielkiej Brytanii, Francji i USA. To Ci ludzie opisując swoje inspiracje muzyczne przedstawiali depeche MODE, jako tych, którzy kształtowali ich gusta muzyczne na alternatywnej scenie muzyki elektronicznej. Ta całkiem liczna grupa przyszłych producentów, remikserów, djów tworzyła zupełnie nową generację. Ludzie Ci nie tworzyli jednej zwartej grupy. Pochodzili z różnych zakątków, tworzyli bardzo różną muzykę. Mieli jedną cechę wspólną chcieli odejść od zaszufladkowania muzyki w gettach styli i gatunków.
O depeche MODE mówi się, że przez całe lata 80. należał do grona jednego z najbardziej innowacyjnych zespołów muzycznych i w wielu momentach wyprzedzał swoje czasy. Przez to był nierozumiany przez manistream w Anglii. Co innego działo się na kontynencie, oraz od drugiej połowy lat 80. również w Ameryce. Angielskie media tego nie rozumiały za grosz, za to ludzie odpowiedzialni za produkcję zwiastowali przyszłą rewolucję w muzyce popularnej.
Wynikała ona z kilku czynników. Z jednej strony praca u boku depeche MODE pozwalała obcować ze sprzętem, który był bardzo czesto na tyle drogi, że nabywcami były wytwórnie płytowe lub ich właściciele. Przez długie lata masa muzyki, jaką słyszymy na płytach depeche MODE powstawała m.in. dzięki temu, że Daniel Miller udostępniał chłopakom swój sprzęt i wiedzę. I w końcu ponieważ depeche MODE tworzyło swoje brzmienia samodzielnie, nie korzystając z gotowych banków brzmień, dzięki temu każdy album to była oddzielna, nowa podróż również z technicznego i technologicznego punktu widzenia. W pewnym momencie dla depeche MODE był to rodzaj obsesji, a dla każdego profesjonalisty rodzaj zawodowego wyzwania.
Z drugiej strony ludzie z otoczenia depeche MODE, tacy jak François Kevorkian byli urzeczywistnieniem nowej fali producentów, którzy pracowali równocześnie dla kapel elektronicznych i rockowych. Kiedyś to było nie do pomyślenia. Zbiegło się to z nadchodzącą rewolucją i postępującą dostępnością sprzętu, który dekadę temu był jeszcze zbyt drogi (Fairlight) lub po prostu nie istniał. np. samplery (choć samplowano już w latach 40.). To też był czas kiedy sprzęt muzyczny zmieniał swoją postać – z potężnych kloców i szaf przybierał co raz mniejsze postacie, by stracić swoją fizyczną postać w kierunku oprogramowania. Najważniejszym instrumentem w studio stawała się, początkowo, stacja robocza oparta na Amidze, a potem na Mac.
Nowa generacja ludzi, nowy sprzęt, nowe idee, ta mieszanka potrzebowała swojego ujścia i znalazła je w postaci odejścia od sztywnego trzymania się styli w muzyce pop i rock. Jak grzyby po deszczu zaczęły kiełkować nowe projekty oparte np. na mieszance hip-hopu, funky i metalu (patrz Red Hot Chilli Peppers, Faith No More) lub też zespoły rockowe wprowadzały do swoich brzmień elektronikę, która towarzyszyła muzyce nie jako partia klawiszowa, ale wypełniała utwory w postaci teł, loopów i sampli przez cały utwór. A muzycy z różnych scen zaczęli eksperymentować ze stylami zupełnie odległymi od siebie. To tylko kilka przykładów tej zmiany, a było tego więcej… To właśnie w nowej dekadzie – l. 90. – mieszania wszystkiego ze wszystkim – muzycznie depeche MODE i U2 nigdy nie byli sobie tak bliscy, jak między rokiem 1990, a 1997. Po części za sprawą jednego człowieka:
1987 – Joshua Tree – Flood – Inżynier dzwięku
1990 – Violator – Flood – Producent
1992 – Achtung Baby – Flood – Producent
1993 – Songs Of Faith And Devotion – Flood – Producent
1993 – Zooropa – Flood – Producent
1997 – POP – Flood – Producent
Oczywiście po drodze były produkcje dla innych – NIN, Nitzer Ebb, Nick Cave, itd.
Co do samego U2 nie jest tajemnicą, że Bono i Eadge byli pod bardzo dużym wrażeniem Violator, gdy nagrywali Achtung Baby, a w przypadku Enjoy The Silence Bono był nawet zły, że to nie oni nagrali taki numer. Podobnie było z duetem Pet Shop Boys, który nagrywając swoją płytę Behaviour bardzo dużo słuchał Violator’a. Z drugiej strony Flood zapytany w 1992 o brzmienie właśnie nagrywanego Songs Of Faith And Devotion – stwierdził, że depeche MODE nagrywa Achtung Baby 2.
Klasyczne trzymanie się muzycznych gatunków było w odwrocie, a depeche MODE było na czele tej zmiany. Odejście od ścisłego trzymania się utartego szlaku, jakim był styl muzyczny danego zespołu, spowodowało zmiany również w podejściu do konsumpcji muzyki. Tak ważna kiedyś identyfikacja subkulturowa przestawała wystarczać. Odbiorcy muzyki słuchając nowych nagrań zaczęli odkrywać, że nie trzeba być metalem, żeby słuchać Metallicy (patrz Czarny Album), czy grając ciężkiego rocka można powoływać się na inspiracje depeche MODE. To już nie była śmiertelna zbrodnia dla twórców. Problem był pośród zagorzałych fanów, którzy nie byli przygotowani na tego typu zmiany, stąd nagły wybuch słuchaczy Violator, którzy nie mieli problemów, żeby obok na półce stała płyta New Kids On The Block razem z Metallicą, budził zrozumiały gniew i oburzenie tych najbardziej zaangażowanych.
Album, który był jednym z pierwszych redefiniujących wykorzystanie np. gitary w elektronice był okrzykiwany jako komercha i sprzedanie się depeche MODE. To jest pewien paradoks tego albumu, bo z jednej strony jest to kanon całego konceptu bycia depechem – obraz, wygląd, ikonografia (np róża, logo), cała otoczka i klimat. A z drugiej strony zawarta w albumie muzyka, otwierająca się na brzmienia rodem z muzyki country, czy bluesa.
Violator był albumem zwiastującym te zmiany w muzyce elektronicznej, pop i rock. To właśnie po raz pierwszy tak szeroko depeche MODE zastosowało gitarę, jako instrument główny w swoim utworze, a nie jako loop odpalany z klawisza, czy instrument wspierający, efektowy na koncertach (patrz Construction Tour i Music For The Masses Tour). Po raz pierwszy w swojej twórczości zespół wykorzystał również perkusję, która wymagała już odgrywania jako osobna sekcja na koncertach w Clean i Personal Jesus. Potem poszli jeszcze dalej, czego efektem jest zatrudnienie Eignera na pełny etat (ale to inna historia). Te wszystkie zmiany nie dały jednego – uznania w oczach krytyki. depeche MODE mogło stawać na uszach, ale i tak to zespoły przychodzące po nich dostawaly etykietkę innowatorów i prekursorów np. Moby robiąc dokładnie to samo co dM.
Nie mniej efektem wydania Violator, było wejście depeche MODE z poziomu czołowego zespołu alternatywnych stacji radiowych i list przebojów, do radiostacji grających TOP40 i szału na ulicach. Wydawało się, że odpowiedzią na to powinna być gigantyczna w przekazie trasa koncertowa pokroju Zoo TV Tour. Tak się jednak nie stało. Album niósł w sobie potencjał wydania właściwie każdego utworu na singlu, miał zadatki, aby stać się nośnikiem wieloletniej trasy koncertowej i potencjał zarobienia wielu milionów $$$. Stało się jednak inaczej, ale o tym w kolejnym odcinku już o samej trasie koncertowej gdzieś w okolicach Maja.
Koncert depeche MODE w Warszawie już za nami, jeszcze przez kilka tygodni (najpewniej do startu trasy w Ameryce Północnej), będziemy przeżywać i wspominać to wydarzenie. Pewnie powstanie (już powstał) projekt stworzenia multicamu, albumów ze zdjęciami, czy innych tablic pamiątkowych upamiętniających pobyt bogów klawisza na ziemi ojczystej.
Miło jest słyszeć i czytać wiele pozytywnych opinii fanów, oraz mediów, które w końcu potrafiły docenić i uczcić przyjazd depeche MODE do Polski. Być może to fakt zaprzęgnięcia nowej wytwórni, która w końcu potrafiła ogarnąć potencjał, jakim jest koncert depeche MODE w naszym kraju. Być może to z powodu tego, że duży, globalny sponsor pojawił się na tej trasie. Pewnie to prawda, ale ja dziś nie o tym…
Nie mam zamiaru się rozwodzić nad kondycją zespołu, fajnością i porównaniami do np pierwszego koncertu na trasie. Na to przyjdzie pewnie jeszcze czas, a na pewno na swój specyficzny sposób coś o tym napiszę w kilku najbliższych tekstach podsumowujących zakończoną właśnie nogę.
niektórzy dopiero na zimowej trasie posłuchają pełnego spektrum dźwiękowego zespołu. Plenery to jednak nie to samo.
wtedy odnosiło się to do bootlegów, ale dziś napisałbym jeszcze raz to samo, w kontekście nagłośnienia.
Nie była to moja pierwsza wizyta na Stadionie o nazwie prawie tak długiej, jak najdłuższe niemieckie słowa. Do tej pory były to jednak mecze naszej narodowej reprezentacji kopanej lub akcje typu Noc Muzeów. Trzeba tu podkreślić dobitnie ten obiekt ma świetną widoczność z każdego krzesełka. O ile na mecze i inne widowiska sportowe ten obiekt nadaje się wyśmienicie i tak na prawdę tam nie ma złych miejsc. To niestety organizowanie koncertów na Narodowym, a tym bardziej płacenie za nie to pomyłka.
Podobno akustyka na Narodowym w dniu koncertu depeche MODE była najlepsza ze wszystkich koncertów, które odbyły się do tej pory. Jeżeli to jest prawda, to serdecznie gratuluję wrażeń fanom Coldplay, czy Madonny.
Ja ze swojego doświadczenia koncertowego mogę stwierdzić, że lipcowej nocy byłem na najsłabszym akustycznie koncercie depeche MODE na tej trasie. Nic nie pobije akustyki hali w Nicei, a i Dusseldorfmoże być spokojny. W czerwcu tego roku byłem na koncercie depeche MODE na Stadionie Olimpijskim w Berlinie. Już słuchając supportu w Berlinie obawialiśmy się, że koncert będziemy słuchać dwa razy. Pierwszy raz gdy dociera do nas z głośników, a drugi raz, gdy wraca odbity od trybun. Było jednak inaczej i pomimo tego, że był to koncert na stadionie z zadaszonymi trybunami. Tak na dobrą sprawę wcale nie było tak źle. To co działo się w Warszawie biło na głowę Berlin in minus. Przez cały koncert w Polsce miałem wrażenie, że słucham tego samego koncertu odpalonego z dwóch taśm puszczonych w jakiejś tubie z niewielkim opóźnieniem względem siebie. Jeżeli dla kogoś koncert w Warszawie był pierwszym koncertem depeche MODE na tej trasie, to ja serdecznie współczuję i mam nadzieję, że doznania odbierane innymi zmysłami zrekompensowały wrażenia wypaczone przez wrażenia docierające przez zmysł słuchu.
Sprzęt tej samej firmy i klasy, w obu przypadkach nagrania robione z trybun, w obu przypadkach jest echo, ale różnica w skali tego zjawiska jest powalająca na niekorzyść Warszawy.
Pierwsza i podstawowa różnica to brak dachu na stadionie w Berlinie. Na prawdę nie wiem po co zamykany jest dach na koncertach na Narodowym. Odbicia, jakie to powoduje sprawiają, że koncerty na warszawskim stadionie zamienia się w kakofonię dźwięku, bez wyraźnie słyszanych instrumentów, zaniku dołów, w permanentnym reverbie, a praca inżyniera dźwięku to na prawdę wyzwanie. Czy kilka kropel wody to na prawdę taki wielki i ważny powód, by psuć ludziom koncerty za które dojeni są na grube setki??!! Kupując bilet płacę za najwyższą jakość obrazu, muzyki i widowiska, tym czasem jedną niezrozumiałą decyzją wychodzi na to, że jestem pozbawiany części tego za co płacę.
Koncert w wielu miejscach ratowała publiczność, szczególnie w momentach… kiedy muzyka nie grała, lub była tylko tłem do chóralnych śpiewów fanów. Wymienienie Shake The Disease, Enjoy The Silence, Policy Of Truth, Should Be Higher to będą truizmy w tym momencie. Z resztą próbkę tego możecie posłuchać poniżej – audio występu w Warszawie:
Nie oszukujmy się jednak, nawet gdyby dach był otwarty, to forma obiektu niezbudowanego do obsługi widowisk muzycznych sprawia, że uczestniczenie w koncertach na tym obiekcie, to nadal pomyłka. Dlaczego koncerty stadionowe depeche MODE w 2009 roku najlepiej wypadały na obiektach typu Olympia Stadion w Monachium? Dlaczego U2 grając swoją ostatnią trasę zdecydowało się nagrać koncertowe wideo na starutkim stadionie Rose Bowl w Pasadenie (my fani depeche MODE doskonale znamy ten obiekt) mimo, że wcześniej grali na światowej klasy obiektach typu Wembley, San Siro? Ponieważ światowe to one może są, ale dla widowisk piłkarskich, ale dla muzyki granie na nich, to istna męczarnia i dla technicznych, i dla publiczności. Jedyny powód to możliwość upchnięcia w jednym miejscu największej możliwej liczby widzów i opędzenie dzięki temu np. nie 15-20 tysięcy biletów, jak to jest w przypadku hali, ale 40-50 tysięcy. Keszi, keszi…
Gdyby U2 wpadłoby na „genialny” pomysł nagrania wideo z koncertu w Polsce, to nigdy nie wybrałoby Stadionu Narodowego, ani tym bardziej Legii, Lechii, czy Lecha. Prędzej zagraliby i nagraliby materiał na Śląskim. Dlaczego? Bo zarówno Śląski, jaki Rose Bowl, to stadiony otwarte, bez stromych, wysokich trybun, z rozłożystymi koronami. Przede wszystkim jednak bez dachu, gdzie dźwięk może się swobodnie rozchodzić na boki i w górę, gdzie ilość załamań fali dźwiękowej jest znakomicie mniejsza niż na stadionach klasy Narodowego.
Właśnie dlatego do tej pory wspominam z przyjemnością koncert U2 na chorzowskim stadionie, a w przypadku Narodowego poważnie się zastanowię nad ponownym pójściem na koncert na tym obiekcie. I to po mimo tego, że podobno akustyka na depeche MODE była najlepsza z możliwych. A znajomi, którzy byli na Madonnie i Paulu McCartney’u, właśnie fatalną jakością nagłośnienia argumentowali wcześniejsze wyjście z tych koncertów.
Dopóki Warszawa nie dorobi się hali koncertowej z prawdziwego zdarzenia, gdzie obiekt będzie budowany od początku z myślą o akustyce koncertowej i widowiskach niesportowych, to na prawdę lepiej wyłożyć parę groszy więcej i bujnąć się do Łodzi, Gdańska, Berlina, Pragi, czy innego miejsca z halą, niż wybrać się na koncert w Warszawie na Narodowym. To będą zdecydowanie lepiej wydane pieniądze. Szczerze polecam Palais Nikaia w Nicei, jak do tej pory najlepszy obiekt na jakim dane mi było słyszeć występ depeche MODE.
Obawiam się jednak, że na halę widowiskową w Warszawie poczekamy jeszcze przez długie lata. W tym mieście mamy dwa stadiony z codzienną walką o utrzymanie się, gdzie jeden ma akustykę gorszą od drugiego. Kto bywał na Orange Warsaw Festiwal, na Legii, ten wie o czym mowa. Jednym z argumentów przenosin festiwalu z Legii na Narodowy było właśnie nagłośnienie koncertów. Podobno w tym roku było najlepiej w stosunku do lat 2012 i 2011, no to jak źle musiało być na Legii, jeżeli Narodowy jest też fatalny.
Niestety najbardziej zainteresowani niepowstaniem koncertowego obiektu w Warszawie są własnie zarządzający Narodowym i Legią, oraz… Atlas Areny w Łodzi. Powstanie obiektu koncertowego na powiedzmy 20+ tysięcy w Warszawie może oznaczać, że spora część wydarzeń odpłynie z tych obiektów do nowej hali. Atlas Arena zbudowała swoją markę m.in. dlatego, że nie ma alternatywy dla tego obiektu w centrum Polski. Wystarczy popatrzeć na Ergo Arenę, która klasą dorównuje łódzkiemu obiektowi, jednak liczba pierwszoligowych koncertów na tym obiekcie, to wciąż jedynie ułamek tego, co dzieje się w Łodzi.
Dla Pani Prezydent również budowa takiego obiektu nie jest na liście priorytetów w Warszawie. Dlatego będziemy jeszcze przez długie lata skazani na stadiony, które więcej robią złego, niż dobrego w temacie koncertów.
Na koniec dedykuję wszystkim organizatorom i fanom muzyki koncertowej, aby mieli okazję być na tak nagłośnionym koncercie, jakim był niedawny występ Kraftwerk w Poznaniu. Ten zespół pod względem jakości nagłośnienia bije na głowę każdy koncert na jakim byłem… od koncertu Kraftwerk w Krakowie w 2008. 😛
I to był opener… można? można!!! Kolejna próba Narodowego na The Wall 20 sierpnia.
Dla mnie ten koncert jest właściwie relikwią. Od tego koncertu zaczęła się moja znajomość z depeche MODE. To na tym nagraniu poznałem piękno koncertów depeche MODE i czar winyla. Ten koncert sprawił, że zacząłem wnikać w muzykę, teksty i historię tego zespołu. Jednak im dalej zagłębiałem się w ten zespół i historię 101ego koncertu, tym częściej doznawałem wielu zaskoczeń, nieścisłości i mnogości wersji, jakie krążą o tym wydarzeniu. Dziś będzie właśnie o tym. Fakty, mity i legendy o 101.
101 – w ruchu fanowskim liczba ta urosła do miana mitologicznej. Niektórzy z Was pamiętają pewnie na forum z kreską limit 101 stron, po którym dany topic był obligatoryjnie zamykany. Nagradzanie 15, 66 i 101 fana zlotu, to tylko kolejny przykład. Prawda jest taka, że liczba koncertów była czysto przypadkowa, a jeżeli spojrzy się na odwołane koncerty, to koncert mógł mieć równie dobrze oznaczenie 102, 103 lub 104, bo taką liczbą mogłaby się skończyć ta trasa. Co więcej wystarczy zajrzeć do Tourbooka z 1987, by zobaczyć, że rozpiska koncertów na poszczególnych częściach trasy różni się od tej finalnej.
Sam album 101 też nie miał się tak nazywać. Plany były inne. Album miał mieć tytuł „Live Mode„. Wówczas magia liczby 101 nigdy by nie zaświeciła tak jasno. W końcu jeżeli doceniamy koncert nr 101, to czemu nie 102 – liczba wykonów na Tour Of The Universe, czy 75 – liczba wykonów na Black Celebration Tour, o liczbach 55 i 35 nie wspomnę.
Jedna z wersji tytułu mówi również o tym, że pochodzi on od nazwy międzystanowej, która przebiega obok i ma właśnie numer 101. Ale to myślę, że nadinterpretacja jakiegoś dziennikarza, albo jakiegoś blogera 😛
Frekwencja – To jest najbardziej dyskusyjny element mitologii tego koncertu. Często im bardziej chce się podnieść rangę tego wydarzenia, tym padają co raz wyższe liczby. Spotkałem się nawet ze stwierdzeniem, że 101 to właśnie liczba widzów tego koncertu. W biografiach i artykułach czytałem o publiczności w rozstrzale od 60 do 85 tysięcy. Najczęściej w przekazach fanowskich słyszałem magiczne 75 tys. Po latach również różni członkowie ekipy depeche MODE podają różne wartości. Wystarczy obejrzeć jednak dokument 101, aby dowiedzieć się ilu było fanów na koncercie. Wg ekipy księgowej na koncercie było 65 314, ale jak odliczymy od tego masę vipów to wychodzi 60 452 wg Keslera. Te VIPy nie przyszły tu bez powodu, wszystko przez pewne wydarzenie, ale o tym poniżej. Na razie cytat:
They sold out the Rose Bowl in 1988 even though their album barely cracked the Top 40. The band ended its 'Music for the Masses’ tour by selling out the Pasadena Rose Bowl, which contains more than 60,000 seats. The album made it to only No. 35 on the chart. http://diffuser.fm
Koncert / Festiwal / Urodziny / Spęd na Rose Bowl – potocznie mówi się, że depeche MODE dało koncert na Rose Bowl, aby zwieńczyć tym występem swoją najdłuższą trasę koncertową w historii. Miejsce koncertu było wyborem zespołu, ale zrobiono bardzo wiele, aby najpierw nie przypominało to koncertu, a potem włożono wiele PR, żeby nikt nie pamiętał o tym wysiłku.
Otwartym pozostaje pytanie na ile frekwencja była wynikiem sukcesu trasy, a na ile wynikiem promocji KROQ, w którym od lat i przez następne lata grano depeche MODE na potęgę. Myślę, że działało tu pewnego rodzaju sprzężenie zwrotne, czego efektem były potem sceny pod Warehouse w 1990.
Z drugiej strony bez wsparcia KROQ taka akcja nie byłaby możliwa i zrobienie takiego koncertu po za Kalifornią również mogłoby skończyć się klapą.
Dave również robił wiele, aby promować ten ostatni występ na trasie, na koniec (prawie) każdego koncertu w USA żegnał się: See You in Pasadena!
Wydarzenie na Rose Bowl było jednocześnie jednodniowym festiwalem z line-up’em: Wire, Thomas Dolby, OMD i… depeche MODE. Wykonawcy występujący przed depeche MODE grali za dnia i w pełnym słońcu, cała konferansjerka była prowadzona przez djów z KROQ.
Żeby była jasność, kompletnie nie umniejszam przez to samego koncertu, wręcz uważam to za zaletę tego zespołu, że nie porwali się na tak duże przedsięwzięcie i nie położyli go od strony organizacyjnej i biznesowej, i jeszcze sprzedali do tego bardzo romantyczną historię, którą wszyscy znamy. Równie dobrze mogło się wydarzyć tak, jak w przypadku U2, którzy w 1983 roku pojechali do Red Rocks, (depeche MODE wystąpiło na Red Rocks po raz pierwszy w 1986.07.01) by udowodnić sobie i światu, że w USA dadzą radę. Zainwestowali oszczędności swojego życia po czym okazało się, że niewiele brakowało, a utopiliby cały kiesz dosłownie i w przenośni.
Po za tym sproszenie na koncert przez KROQ masy VIPów, którzy w normalnych warunkach nigdy by się nie pofatygowali na koncert pewnej niszowej kapeli z jakiegoś Basildon. To oni zobaczyli, że syntezatorowy zespół (a właściwie zespoły, bo OMD, to również syntezatorowa kapela czerpiąca z dorobku Kraftwerk) mogą zapełnić stadiony. Kiedy ta wiadomość została poniesiona na wyspy, to Anglicy przecierali oczy ze zdziwienia i nie potrafili zrozumieć, jak to było możliwe i co takiego się stało.
Przełożyło się to potem na sukces komercyjny i wydawniczy singla Personal Jesus w 1989, który jest do tej pory najlepiej sprzedającym się 12″ singlem w historii Sire Records i całego albumu Violator.
After that film came out, suddenly we were this 'stadium band’, which wasn’t actually true – we’d played one stadium – but the perception really changed. We started to get bigger than I’d ever imagined we’d be. – Dave dla Q, lipiec 2001
Stadion –To był pierwszy występ stadionowy depeche MODE. W pewnym sensie to prawda. Wcześniej zespół występował, jako support przed wielkimi pierwszej połowy lat 80. na stadionach. Jednak na tak dużym stadionie – jako headliner – depeche MODE wystąpiło po raz pierwszy. Faktyczny pierwszy koncert solo ever na stadionie to Budapeszt 1985.07.23.
Najlepszy koncert na trasie – Kolejna legenda głosi, że był to najlepszy koncert depeche MODE na trasie, dlatego został wydany. No nie zupełnie. Alan w wywiadach opowiada, że wprost przeciwnie. Na tej trasie mieli dużo więcej lepszych koncertów. Ze względu na wielkość koncertu, co było nowością dla zespołu, były pewne problemy techniczne z nagłośnieniem, przebiciami prądu, wodą, która zbierała się na dachu sceny i zalewała sprzęt. A Dave tracił głos z minuty na minutę. Wszystko to musiało sprawić, że zespół pracował potem nad tym koncert w studio przez 4 miesiące masterując, ale również dogrywając brakujące lub źle zarejestrowane partie koncertu. Alan nigdy nie powiedział tego wprost, ale dawał do zrozumienia, że album 101 nie jest w 101% nagraniem live.
Koncerty halowe da się muzycznie lepiej kontrolować, niż stadionowe. Zespół miał tylko jedno podejście, nie było szansy nagrania drugiej nocy, przez co nie było możliwości zdublowania materiału. Druga sprawa, że był to również trudny technicznie koncert ze względu na fakt, iż nie był to samodzielny występ depeche MODE, a występ na urodzinach i całe to zamieszanie, jakie ze sobą takie wydarzenia niosą.
_
People Are People – z tym utworem jest ciekawa historia. Początkowo na tej trasie był grany w wydłużonej wersji. Zbieracze bootlegów określają ja mianem wersji 12″, jednak z powodu rozłażenia się utworu przez środkową wstawkę utwór został skrócony. Ale ja nie o tym…
Kawałek był grany nieprzerwanie przez 3 nogi Music For The Masses Tour, aż do koncertu w Wiedniu 1988.03.13. Od momentu wznowienia trasy na kolejnej nodze utwór ten został zastąpiony przez Master & Servant [101], który przywędrował tu z bisów, na miejsce Master & Servant [101], wskoczyło za to Just Can’t Get Enough [41]. Tak było przez całą Japonię, Kanadę i USA… z wyjątkiem Pasadeny, gdzie numer niespodziewanie powrócił do setu. Master & Servant powędrowało na bis. Dzięki temu była to…
Najdłuższa setlista na trasie – dzięki temu na płytach mamy 20 utworów, a nie 19, jak to było przez resztę trasy. Przez co, przez chwilę gdzieś nawet krążyła plotka, że nie jest to koncert z Pasadeny, a montaż z kilku koncertów i People Are People [67] pochodzi właśnie z jakiegoś innego koncertu na Amerykańskiej trasie. Z resztą ta teoria o posztukowanym (z kilku koncertów) koncercie powraca co jakiś czas, a posztukowany dokument – 101 nie pomaga temu. Jak było nie wiem, za to spotkałem się kiedyś ze stwierdzeniem, że…
Set z Pasadeny to była setlista całej trasy – Daaawno temu usłyszałem takie stwierdzenie. Nie ma sensu się nad nim rozwodzić. Zapraszam do lektury działu o tej trasie na MODEontheROAD.pl. Myślę, że to wystarczy.
Bootleg z Pasadeny – Po 15 latach od koncertu w Pasadenie wypłynął na światło dzienne jedyny i prawdziwy bootleg z Pasadeny 1988.06.18. Jest to jedynie pierwsza część koncertu. Jak relacjonuje właściciel nagrania kiedy wyszła 101 po prostu skasował kasetę z zapisem koncertu. Bo przecież była już 101 i była lepszej jakości. To takie oczywiste… Jako bonus do bootlegu dołączony jest występ OMD też z tej nocy, oraz zapis występu Nitzer Ebb z 1990 roku z L.A. jako support depeche MODE.
Sam bootleg niestety trochę za bardzo przegadany, ale mimo to można usłyszeć jak Dave śpiewa, a reszta gra i daje to fajne porównanie z tym co zostało stuningowane w studio w postaci 101. Na Blasphemous Rumours [101] słychać jak pada deszcz. Słynna scena i komentarz o tym, jak nad stadionem przeszło oberwanie chmury. Zaczęło się od pierwszych taktów utworu i zakończyło wraz z końcem numeru. …God have sick sence of humor…
Po sieci krążyły niby-bootlegi, które były niczym innym jak zmasakrowaną wersją płyty 101. Okazywało się, że w rzeczywistości jest to przegrana z CD na dyktafonu 101, a potem nagrana jeszcze raz na CD lub do plików. Zabieg ten miał na celu pogorszenie jakości materiału tak, aby stał się wiarygodny dla kolekcjonerów. Jednym słowem nie ma pełnego bootlegu z Pasadeny!
Dokument 101 – podobno pomysł na serię Real World w stacji MTV, dawniej nazywanej Music Television inspirowano się historią grupki dzieciaków wyrwanych ze swojego środowiska, wsadzonych w zupełnie im nowe i obce miejsce – autobus przemierzający Amerykę w pogodni za zespołem – a do tego z pod nos wsadzonymi mikrofonami i kamerami zaglądającymi im nawet do kibli. Podobno…
To chyba tyle mitów, legend i ciekawostek o koncercie, który gdyby nie dokument pozostałby tak samo niezauważony, jak finalne koncerty na poprzedzających ten koncert trasach i wielu po nim.
Tekst zacząłem pisać jeszcze w samolocie w Nicei, ale byłem tak padnięty, że nie skończyłem go, dlatego obok myśli na gorąco będzie też trochę laborki. Pierwszy koncert za nami, więc choć raz pokuszę się o analizę setu szczególnie, że potem może już nie być okazji.
Przede wszystkim szok 23 utwory, jak na ten zespół masakrycznie dużo. Ciekawe czy wytrzymają (czytaj Dave) kondycyjnie do finału w lipcu (?) 2014. Póki co szacun za wysiłek. Moje generalne spostrzeżenie jest takie, że jednak zespół (ich ludzie) czytają i słuchają głosów fanów. Oczywiście widać, że filtrują to przez swoje potrzeby, czego wypadkową i kompromisem jest setlista. Nie zmienia to jednak faktu, że zespół odrobił lekcje i przynajmniej postarał się choć trochę zaskoczyć – patrz wykon i aranż A Pain That I’m Used To, czy sam aranż do Halo, nawet jeżeli nie wszystkim podeszła ta wersja Halo, to jednak + za to, że się starali. Ciężko nie mieć wrażenia, że chłopaki byli już zmęczeni klasycznymi wersjami stworzonymi przez siebie na płyty i ogranymi do bólu.
Przez wiele lat lansowałem i lansuję tezę, że w dawnych czasach (gdy Alan był w zespole) i chłopaki robili remixy na swoje single, to wersje pakowane na strony b były tak na prawdę bankami niewykorzystanych pomysłów przy pracy nad podstawową wersją utworu lub też odrzutami, gdzie po głosowaniu okazywało się, że wersja nr 32 idzie na album, jako podstawowa, a wersja 17 i 56 znajdą się na stronie b jako remixy, choć równie dobrze mogło być na odwrót.
Później gdy zespół (czytaj Alan) robił wersje koncertowe utworów, to właśnie remixy ze stron b były bazą do budowania tych wersji. Dziś już zespół nie robi remixów na single, ale pokazali, że umieją korzystać z tego, co pakują na strony b, które nie są tylko zapychaczami badziewnych remixerów lansowanych przez wytwórnie.
Współcześnie przykład takiego podejścia mieliśmy w 2005/2006, gdy Martin wykorzystał remix Air do aranżacji koncertowej Home. Nicejska noc pokazała, że takich cytatów muzycznych będzie na tej trasie wiele. Ale po kolei.
Chłopaki zaczęli od Welcome To My World, czym raczej nie zaskoczyli, bo był to oczywisty opener na tej płycie i trudno się spodziewać, że zagrają go w innym miejscu. Mogli co najwyżej nie zagrać go wcale, ale to byłoby głupie.
Kawałek zaczyna się długim intro, które jest wariacją na temat początku tego utworu na płycie. Świetne intro, bardzo Kraftwerkowe i chyba najlepsze intro od czasu Painkillera, choć intro na Touring The Angel (po mojemu) też było niczego sobie. Kawałkowi towarzyszy wizualizacja, która jest miksem napisów ze słowem Welcome i dziwnych tęczowych okręgów, które w finale przypominają kształtem głowę myszki miki. 😛 Nachodzące się napisy Welcome, To, My, World, przypominają mix klasycznej wizualizacji do Stripped z 1993 i grubego fontu używanego prze Corbijna do Personal Jesus.
Kolejne dwa kawałki to aranże znane z Promo Shows – Angel i Walking In My Shoes. Choć nie wiem, czy przypadkiem Angel nie zostało uproszczone na potrzeby trasy. Natomiast aranż do Walking In My Shoes może się podobać lub nie… kwestia gustu. Myślę, że ta wersja początku, jaki prezentują na tej trasie nie należy do szczytowych osiągnięć zespołu.
Natomiast pierwszy fuckup wieczoru pojawia się po zakończeniu Walking In My Shoes. Wiem, że są tacy co lubią ten numer, ja do nich nie należę. Mam tu na myśli Precious. Mam tego numeru serdecznie dosyć i obok Home i I Feel You ten kawałek jest na liście do nie zagrania już nigdy więcej. Żałosności dopełnia wizualizacja, która jest kiczowata i pretensjonalna. Brakowało jeszcze tylko adresu i numeru telefonu do schroniska dla psów. No dobra nie będę pastwił się, bo jeszcze ktoś pomyśli, że się uwziąłem, a ja po prostu tego numeru nie lubię.
Black Celebration – Pierwsza poważna niespodzianka pojawia się zaraz po Precious. Salę przeszył głos – a brief period of rejoicing – i na tym czar niespodzianki prysł. Potem mamy już tylko wersję znaną z trasy 2001, gdzie cała elektronika chodzi jak złoto, ale śpiew Dave’a spowalnia, aby dostosować się rytmicznie do prze wolnej perkusji. Miło, że przywołują ten kawałek, ale jednak po raz kolejny udowadniają, że perkusja może jest i fajna przy A Question Of Time, czy Personal Jesus, ale tu Eigner powinien mieć przerwę na fajka.
Finał jest taki, że cała praca nad tym numerem zawarta jest w 3 punktach, z czego 1 i 3 są tu kluczowe dla rozwoju wydarzeń:
Początek pracy nad utworem;
Bierzemy wersję 2001, przekładamy sampla z cytatem od W. Churchila na początek;
Koniec pracy nad utworem;
Policy Of Truth znowu miło zaskakuje, na początku znalazły się dźwięki znane z teledysku, gdy zanim wejdzie główny bit widzimy samotnego Dave’a kroczącego po ulicach Nowego Jorku. Potem jest już tylko średnio – mix wyciągnięty żywcem z & calowego singla. Osobiście bardzo lubię aranż z 2009/2010, a ten jest zdecydowanie słabszy.
Should Be Higher sprawia za to wrażenie bardzo dopracowanego i wytrenowanego przez Dave’a, co finalnie sprawia, że kawałek zdecydowanie zyskuje z odsłuchu na odsłuch. To takie Miles Away z poprzedniej trasy. Kawałek co najwyżej przyzwoity na poprzedniej płycie, na trasie uratował środkową część setu po słabych Peace i Come Back. Całość dopełnia wizualizacja żonglera ogniem, bardzo klimatyczny i interesujący film. Jest na co popatrzeć, brawo Anton.
Barrel Of A Gun praktycznie nie różnił się od tego, co słyszeliśmy na showcase’ach z SXSW, czy z Los Angeles. Myślę, że każdy ma ten numer obcykany, jedni go lubią inni nie. Ja należę do sympatyków tego kawałka. Trzeba też przyznać, że Dave mniej „rapuje”, niż to było przy trasie promo i chyba tym kawałek jeszcze bardziej zyskuje. Zobaczymy jak będzie w głąb trasy.
Prawdziwa perełka zdarzyła się jednak dopiero teraz, gdy Dave zszedł ze sceny. Co prawda Dave swego czasu ogłaszał, że namawiał Martina do wyjścia po za schematHome, Somebody, A Question Of Lust i zagrał Higher Love, ale nikt nie przypuszczał, że stanie się niemożliwe. Zaczęło się niepozornie. Myślę sobie – O nie!!! – znowu będzie plumkanie na gitarce, gdy tym czasem… po refrenie wchodzi cały zespół, który do tej pory stał/siedział właściwie niewidzialny. Byłem tak skupiony na Martinie i tym co się dzieje, że zapomniałem wcisnąć nagrywanie, a ciary chodziły od mojego spalonego czoła do obolałych stóp. Żaden utwór z wokalem Dave’a nie pozamiatał mnie tak od czasów Soulsavers, jak właśnie Higher Love tej nocy. Sorry Krzychal, ale pożyczę sobie cytat od Ciebie – „Na Higher Love mogę jechać wszędzie.” Dla tego numeru warto spiąć poślady i pedałować parę tysięcy km, bezcenne. Posłuchajcie sami, odtwarzacz powyżej.
Po emocjach Higher Love – The Child Inside przemyka właściwie bezwiednie. Choć osobiście uważam, że numer zyskuje bardziej na żywo, niż na płycie. Bałem się, że kawałek dostanie niepowtarzalną szansę bycia zagranym tylko na gitarze i pianinie, ale nie, na szczęście Peter potraktował go łaskawie i dobrał prawidłową barwę klawisza, a nie zwykłe pianinko.
Gdy oglądasz wizualizacje do Heaven, to zadajesz sobie pytanie dlaczego ten obraz nie został oficjalnym teledyskiem. Fotografie z książeczki, ten klip, oraz pewnie zdjęcia z tourbooka to jedna spójna całość, a tak powstaje pewien dysonans z oficjalnym klipem. O wizualach z promo shows nikt już nie pamięta, a po obejrzeniu tej wizuali na pewno. Muzycznie standard, choć mam pewną myśl, która warta jest dopracowania na styku Eigner – Fani. Utwór na zejściu ciągnięty jest przez Christiana, a Dave podpuszcza ludzi do klaskania. Aż prosi się, żeby perka szła tak jeszcze ze 30 sek., albo i dłużej, a w tym czasie fani klaskali. Patent jest bardzo podobny do tego co Eigner zrobił na perkusji w końcówce When The Body Speaks, czy Fragile Tension. Jeżeli Panowie to chwycą, to będzie fajny klaskacz na końcu dla publiki, bo w większości numer jest bardzo przestany przez fanów. Wideo z Heaven powyżej.
Sooth My Soul właściwie niczym nie rozczarowuje i nie zaskakuje. Numer jest taki, jak ma być. Zrobiony jako parkietowiec, na prawdę zdanża i możemy być spokojni o granie go dalej na trasie. Tym numerem zespół zaczyna szybką trójcę tego setu.
Wielkimi krokami zbliżamy się do 13 numeru i przeważnie od tego miejsca kończyło się promowanie płyty, a zaczynało Greatest Hits. To gdzieś tu powinien pojawić się Personal Jesus, albo Enjoy The Silence, a tym czasem nie… pierwsze dźwięki A Pain That I’m Used To powodują opad szczeny, a jeszcze większe zaskoczenie, gdy Peter wyskakuje na scenę z bassem (a wszyscy stawiali na Suffer Well, ciepło, a jednak nie…) Zaczyna się szybka jazda na bazie remixu (Jacques Lu Cont Remix). Jedyne co mi się nie podobało, to pocięcie początkowego sampla noisowego. Napiszę coś o tym jeszcze na końcu.
A Question Of Time – był dla mnie zaskoczeniem na minus, szczególnie, że przecieki zapowiadały coś innego, a mianowicie, brak tego utworu w secie. Samo miejsce w setliście też jest zaskakujące. Niestety kawałek od 2 tras nie prezentuje niczego nowego, jest jedynie ogrywaniem tego samego patentu właściwie od 2003.
Secret To The End – po 3 szybkich numerach Dave potrzebował zwalniacza i tak własnie traktuję ten utwór. W tym miejscu równie dobrze może się pojawić Broken, który spokojnością i tempem jest podobny do Secret To The End. Chciałbym, żeby tak było, bo kawałek godny i chyba ciekawszy niż Secret To The End.
Enjoy The Silence – klasyka, klasyka, klasyka. Solo Eignera, solo Martina, Dave oddaje pół kawałka do śpiewania ludziom… standard. Znowu wizualizacja zaskakuje, tym razem nagie Panie wpisane w trójkąty wstają z podłogi. Tak tak, tu jest zastosowany trick w postaci filmowania od strony podłogi, a potem po montażu jest złudzenie filmowania na wprost lub z boku. Ale i tak chętnie spytałbym się o co chodziło Antonowi, gdy przyszedł mu do głowy ten pomysł?
Personal Jesus – ten numer zjada już własny ogon. Jedynie rozwinięcie patentu, z wolnym wejściem, z poprzedniej trasy. O ile na poprzedniej trasie było to coś nowego i interesującego, tak tym razem zaczynam już czekać na moment, aż Panowie wpadną na pomysł zagrania go klasycznie, ale to dopiero na następnej trasie….
Goodbye – ale to takie oczywiste. Numer, który musiał być na zejście, bo potem już nie ma jak. To nie U2, które gra premierowe utwory z najnowszej płyty jako ostatni bis na koncercie. Wizualnie – Heaven part 2. I bardzo dobrze, bo ewidentnie pasuje ten klimat. Jest to takie wizualne spięcie drugiej części setu od Heaven do Goodbye.
A Question Of Lust – szacun za elektronikę, karny jeżyk za ponowne granie tego numeru. Wszyscy czekali, że w tym miejscu poleci… But Not Tonight. Niestety, w to miejsce znany, lubiany i ograny kawałek z tej samej płyty. Choć, może ktoś tego nie zauważył, ale numer jednak dużo mniej ograny niż Home.
Halo – masakra i mógłbym na tym skończyć. Nie jestem fanem remixu Goldfrapp i nie zostanę już. Po za tym klasyczny kawałek od 3 tras w zapomnieniu, a tu chłopaki wycinają taki numer i wracają z nim w taaakiej wersji. To był drugi facepalm tego wieczoru, jaki zrobiłem. Jedyne co u mnie ratuje ten numer, to wizualizacja. Jest przednia. Stary klimat Berlina z przed 1989 roku. Gdzieś tam miałem w tyle głowy Niebo nad Berlinem – Wima Wendersa, czy Królika po berlińsku – Bartosza Konopki, ale przede wszystkim czarno białe klimaty rodem ze Strange Antona.
Just Can’t Get Enough – Niby dla nas, niby specjalnie, ale ja tam nie wiem czemu. Liczyłem na Photographic.
I Feel You – fajnie, ze próbują zmieniać ten numer i użyli fragmentów z remixu Helmet at the Helm. Przypominało to patent z poprzedniej trasy z kawałkiem In Your Room. Tyle tylko, że In Your Room w albumowej wersji jest wyczekiwany, I Feel You zaczyna być niechcianym dzieckiem. Oby przejście do bisów było pożegnaniem z tym numerów na koncertach.
Never Let Me Down Again – musiał być, więc poleciał, nic zaskakującego. Kawałek z patentami słyszanymi od co najmniej 2001. Nie znaczy to, że coś w tym złego, ale odkrywczego też nie. To jest takie koncertowe Where The Streets Have No Name – U2. Mogą nie zagrać jakiegoś innego utworu, ale Never Let Me Down Again musi być i zawsze na koniec koncertu lub na koniec głównej części.
To tyle w temacie opisu poszczególnych kawałków subiektywnie i po mojemu. Pora na myśli końcowe. Przede wszystkim, mimo kilku słabszych momentów, ogromny szacun za przepracowanie setlisty i zagranie tylu numerów, których nikt się już nie spodziewał. Koncert trwał 2 h 10 min. i żeby zmieścić taki set, wiele utworów utraciło swoje rozbudowane intra, na rzecz jedynie symbolicznych początków lub jak w przypadku A Pain That I’m Used To długie hałaśliwe wejście stało się bardzo pocięte. Bardzo na rockowo.
Bardzo, ale to bardzo brakować mi będzie na tej trasie LHNów. Aranże tej trasy oparte są bardzo mocno na niskotonowych brzmieniach. Linia basowa i dolne środki to pasma istotne dla dobrego odsłuchu line-up depeche MODE na tej trasie. Niestety fanowskie bootlegi mają to do siebie, że najlepiej przenoszą środkowe pasma, więc dopiero bycie na koncercie oddaje prawdziwą jakość dźwięku. Stąd moja obawa, że niektórzy dopiero na zimowej trasie posłuchają pełnego spektrum dźwiękowego zespołu. Plenery to jednak nie to samo.
MODE2Joy mówi idźcie i bawcie się, bo warto 🙂 Klipy i zdjęcia: Martini, audio: Wiecor _
A w następnym wpisie zdradzę Wam pewna tajemnicę… a nawet dwie 🙂
W ubiegłym tygodniu pojawiło się na sieci takie zdjęcie z takim oto podpisem:
Dave Gahan from Depeche Mode came by the office for a pair of T1 Lives! Cool guy.
Oczywiście najważniejszymi komentami na Instagramie (gdzie umieszczono, tę fotkę), były określenia jak to 'awesome’ i 'nice’ jest Dave. Zmilczę. Ważniejsze dla mnie jest, gdzie i po co się pojawił.
Firma, w której się Dave zjawił – ACS, to zakład produkujący wkładki i systemy douszne dla profesjonalistów, kto miał kiedykolwiek coś do czynienia z aparatami słuchowymi i całym procesem przygotowania ich, ten będzie wiedział o co chodzi. Analogia jest tu bardzo bliska. Jako, że nie ma dwóch par identycznych uszu, a nawet w parze uszy się różnią, wiec wymaga to indywidualnego dopasowania wkładek IEMów. Szczególnie ma to istotne znaczenie przy odsłuchach tak dynamicznych ludzi, jak Dave. Ale również pozwala na izloację zewnętrznych dzięków tak, aby nie zaburzały selektywnego słyszenia tylko tego, co dociera do muzyka przez słuchawki. Kto słuchał muzyki w komunikacji miejskiej, ten wie o czym mowa. Działa to niczym dobry kit, czy silikon izolujący od reszty świata. Jest to pierwszy raz dla Dave’a, a wcześniejsze próby były wiele razy porzucane. Prawdopodobnie wynikało to z faktu, że zespół aplikował sobie standardowe odsłuchy Sennheiser’a. Z resztą sama firma chwaliła się tym od 2006 roku, a prawdopodobnie były to standardowe odsłuchy od 1998-2001 roku Martina i reszty teamu.
Z odsłuchów firmy ACS korzystają tacy muzycy jak Bono/U2, Muse, Prodigy, a nawet tacy giganci sceny, jak PSY, więcej na „polskiej” stronie tej firmy -> http://www.acscustom.com/pl/
Zaopatrzenie się przez Dave’a w odsłuchy douszne jakby potwierdzało tę tezę. Choć nie musi. Dave będzie musiał przemierzać spore odległości po scenie i wyposażenie wszystkich członków zespołu w IEMy jest po prostu tańsze, niż zamówienie paru ton paczek rozstawionych po całej scenie. Prawdopodobieństwo błędu, niełączenia, znacząco wzrasta. Czas potrzebny na zmontowanie wszystkiego się wydłuża, albo trzeba zainwestować w znakomicie większą liczbę ludzi po stronie obsługi technicznej. Pamiętajmy, że te koszty przenoszą się potem bezpośrednio na ceny biletów. Dlatego, choćby z tego względu jest to ruch logiczny i ekonomiczny, skoro i tak już fani narzekają na ceny biletów. Najprościej mówiąc w całym tym zamieszaniu chodzi po pozbycie się tego stada paczek, które stoją przy Dave’ie na poniższej fotce.
Są również inne względy, które mogą wymuszać na Dave’ie taki ruch. W zależności od punktu widzenia decyzja o użyciu IEM’ów jest zarówno pozytywna, jak i negatywna.
Jednym z zarzutów tuż po zakończeniu Tour Of The Universe był fakt, że Dave śpiewał sobie, a muzyka sobie. Nie wchodził we frazy, fałszował, bardzo niewyraźnie wyśpiewywał końcówki słów, lub poszczególnych linijek. Ta niechlujność mogła być tłumaczona chorobą, zmęczeniem trasą, ale również faktem, że siebie nie słyszy biegając po scenie. IEM pozwolą mu lepiej kontrolować siebie w czasie trasy. Do standardu koncertów depeche MODE przeszedł gest dwóch palców wskazujących robiących kółko, rowerek, różnie to nazywano, który był znakiem dla akustyków z boku sceny do podniesienia głośności odsłuchów, no bo Dave się nie słyszał. Z profesjonalnego punktu widzenia inwestycja w odsłuchy pozwala na ograniczenie pewnej nieprzewidywalności i zmienności koncertu, pozwalając na większe kontrolowanie się zespołu w czasie gry. Wystarczy posłuchać Wrong z początku trasy, jak i z końca, aby zrozumieć jaka różnica na niekorzyść tego numery powstała z faktu niedbałego śpiewania.
Dla mnie jako fana i miłośnika koncertów inwestycja w odsłuchy jest jednak negatywnym posunięciem. Narzekamy na bardzo dużą powtarzalność depeche MODE na koncertach, niestety IEM u Dave’a sprawią, że ta powtarzalność stanie się jeszcze większa. Jaki będzie sens jechać na kolejne koncerty, skoro prawdopodobieństwo niepopełnienia błędu jeszcze bardziej się zwiększy. Potencjalnie kolekcje z cyklu „Something went wrong.” staną się jeszcze uboższe. Ale to jeszcze można uznać za czepianie się. Większym dla mnie problemem, jest potencjalna utrata kontaktu Dave’a z publiką. Zawsze ceniłem interakcję Dave’a z publiką w czasie koncertu i sposób w jaki prowadzi ją. Było to możliwe właśnie dlatego, że nie miał tego kitu w uchu. Oglądając koncerty wielu innych zespołów częstą sytuacją był fakt, gdy wokalista chcąc usłyszeć, co śpiewa publika musiał zatrzymać się na chwilę i wyjąć odsłuchy z uszu. Inaczej nie był w stanie nic usłyszeć. Pół biedy, gdy wokalista ma tylko jeden odsłuch w uchu, gorzej gdy oba uszy są zatkane kitem. Wokalista staje się głuchy na zagrania publiki, do momentu, aż mu ktoś nie powie o tym przez IEMy lub sam nie zobaczy, że coś się dzieje na obiekcie Wówczas sztampa, nawet jeżeli była stałym elementem koncertów, teraz staje się wręcz wymagana. Smutne to niestety.
Podchodzę do tej decyzji z umiarkowanym optymizmem. Dla mnie koncerty to autentyczność spontan i nieprzewidywalność zespołu na scenie. Tego nie da się zrobić, gdy wszystko jest wyreżyserowane do ostatniego punktu, łącznie z tym, że to gość na konsolecie mówi poszczególnym członkom zespołu kiedy mają zacząć grać, jak mają grać i ile razy wolno im powiedzieć You are the best audience in the world czy Mejk some motafokin nojz!!!!! Nie mniej zdaję sobie sprawę, że wiek już nie ten, a i produkcja spektaklu ma pewne wymagania. A możliwość powstania licznych bootlegów zgrywanych z IEM, w pewnym stopniu łagodzi moje obawy…
Jeszcze parę dni dzieli nas od usłyszenia nowej piosenki depeche MODE. Tak tak, celowo piszę, że jest to nowa piosenka depeche MODE, a nie cover U2, bo wszyscy ekscytują się nową aktywnością depeche MODE jedynie przez pryzmat 20-lecia Achtung Baby, a ja mnie jako fana depeche MODE bardziej interesuje ten temat przez pryzmat studyjnej działalności depeche MODE. W końcu jest to pierwsza studyjna aktywność naszych ulubieńców od 2009 roku.
Niedawno Andy, ze szczególnym dla sobie wdziękiem, sprzedał kolejnego newsa, że zespół wchodzi do studio w marcu przyszłego roku. Płytę możemy się spodziewać w 2013 roku. Uff mamy rok spokoju 😛 Trzeba przyznać, że Andy Fletcher umie w bardzo umiejętny sposób podtrzymać zainteresowanie swoim DJ Tour, które już trwa dosyć długo i ponieważ nie wydarza się nic ciekawego i jak na chwilę uda nam się zapomnieć to dostajemy gorącego newsa, który przypomina światu, że Andy jest w trasie.
Tak było z info o tym, że depeche MODE (czytaj Martin i Dave) nagrali cover U2. Przypomnę, że to właśnie od tego newsa zaczął się szum wokół tej składanki i kolejne informacje były tylko obudowanie newsa o tym, że depeche MODE nagrało jakiś cover z repertuaru U2. Dzięki temu nie mogło zabraknąć w żadnym newsie o tym wydawnictwie faktu, że to właśnie depeche MODE jest autorem jednego z coverów. Dla wielu była to informacja równie szokująca, co sam szum wokół tego cover-albumu.
Mnie natomiast ciekawi inna sprawa. Czy ten numer pojawi się kiedyś na oficjalnym wydawnictwie depeche MODE, bo jak na razie wszystkie utwory, które zespół kiedykolwiek nagrał i opublikował gdzieś na innym wydawnictwie potem pojawiały się np. jako strony B singli, albo na składankach. Wystarczy przypomnieć tylko Death’s Door z 1992 roku, czy wcześniej Flexible. Nie wspomnę już o tym, że Death’s Door znalazło się potem w secie koncertowym w 1993 roku. Tak na marginesie było to dosyć duże zaskoczenie, bo utwór miał wszelkie cechy aby być jedynie stroną B singla, jako numer nie z sesji Songs Of Faith And Devotion, a dodany na doczepkę.
Ktoś uważny zauważy, że przecież numery przytaczane powyżej są autorskimi numerami depeche MODE, a So Cruel, to cover. No tak, ale jak już wspomniałem, wszystko, co kiedykolwiek ujrzało światło dzienne pod szyldem depeche MODE znajdowało się wcześniej, czy później na oficjalnych wydawnictwach zespołu. A jeżeli już uwzględniamy fakt, że jest to cover, to miejsce tego typu utworów zawsze było na stronie B jakiegoś singla, wspomnę tylko Dirt, czy Route 66. Nota bene te covery tak się wryły w klimat i dyskografię depeche MODE, że mało kto je postrzega, jako covery, ale po prostu jako utwory z repertuaru depeche MODE. Czy tak będzie z So Cruel? Czas pokaże.
Może też tak być, ale może być i tak, że utwór ten jako pochodzący od U2, jest na tyle mocno mentalnie powiązany z Bono & Co, że nigdy nie będzie tak postrzegany. Nie wspomnę, że obok całkiem sporej rzeszy fanów sympatyzujących równolegle z depeche MODE i U2, jest też niemała grupa fanów depeche MODE tych co nie trawią U2. Dla nich nagranie tego coveru jest co najmniej nie zrozumiałe, ale to temat na zupełnie inny wpis na MODE2JOY…
Cover depeche MODE ukarze się na płycie ’AHK-toong BAY-bi Covered’, która będzie insertem do listopadowego wydania magazynu Q. Czasopismo będzie na rynku od 25 października 2011.
Skończyłem niedawno czytać U2 by U2, oczywiście szukając też fragmentów dotyczących depeche MODE. O ile w temacie Polski, książka ma kilka fragmentów ściśle lub luźniej nawiązujących. To w przypadku depeche MODE jeżeli nie zna się historii obu zespołów, dat koncertów, czy historii wg kalendarium nagrywania płyt U2 i depeche MODE można przeoczyć te momenty bardzo łatwo.
Faktycznie nie jest tego wiele. Losy obu zespołów krzyżują się głównie dzięki ludziom, którzy dla nich i z nimi pracowali. Mam tu na myśli przede wszystkim Antona Corbijna, który od połowy lat 80. pracował z U2, gdzieś od Unforgettable Fire, a z depeche MODE na poważnie od 1986 roku.
Jednak nazwa depeche MODE pada tylko raz w książce Są to słowa Eadge’a, który mówiąc o Floodzie jako przykład podaje własnie depeche MODE. Rzecz dzieje się gdzieś pomiędzy Zooropą, a POP, kiedy Eadge opowiada o brzmieniu nowej płyty którą chciałby uzyskać. Flood był współtwórcą Pop, Zooropy i Achtung Baby na różnych poziomach. Również w kontekście Flooda przytaczane jest depeche MODE, bez podania nazwy, jako wytłumaczenie czemu Flood nie mógł zaangażować się w jeden z projektów U2. Mówi się wtedy, że Flood był zaangażowany w inne projekty.
Oczywiście historia depeche MODE i U2 przeplata się na wielu płaszczyznach, ale nie był to nigdy związek bezpośredni, raczej wynik zbiegów okoliczności. Szczególnie pod koniec lat 80. i w pierwszej połowie lat 90.
Czasami obracając się tylko we własnym sosie i słuchając własnych narzekań i kilku znajomych dookoła, przyjmujemy coś za fakt i wykładnie oficjalnego stanowiska, oraz tego, że inni też tak myślą lub powinni myśleć. Siedząc tylko na jednym forum (dwóch?) uważamy, że fani nic nie robią tylko jęczą nt setlisty, albo wersji utworu. Niektórzy zlewają to w jedną masę. Jednak przyglądając się głębiej wychodzi, że…
…różne osoby narzekają na różne sprawy w tym samym temacie i gdyby je zebrać, to okazałoby się, że te żądania często się wykluczają. Są osoby które na forach mają swoje koniki i jadą nimi stale. Gdyby tak zobaczyć które osoby czego sobie nie wyobrażają na koncercie, albo bez czego nie można zagrać koncertu, to nikt nigdy nie sklecił by setu, bo zawsze jęk będzie.
Po za tym, jest to przeważnie jęk mniejszości oddanych fanów vs. liczba jaka przychodzi na koncerty. Z kręgu moich znajomych niesiedzących głęboko w temacie depeche MODE, na koncerty w Łodzi wybiera się większa ekipa (niektórym nawet załatwiam bilety jeszcze na koncerty) i czasem pytają się mnie jak tam, koncerty, jak tam setlista. Dla nich to ja jestem maruda, bo albo uważam, że grają za dużo, albo tego nie grają, albo że tylko 4 numery z nowej płyty. Na wszystkie moje stwierdzenia słyszę, „to zajebiście!!!”.
W odpowiedzi słyszę:
Fajnie, że grają tak mało z nowej płyty, bo ja nowej płyty nie znam, idę dla starych numerów.
Fajnie, że grają to samo, co na „Mediolanie” (znam tylko to dvd z poprzedniej trasy), bo te numery znam, a poprzednia płyta była dobra. A jak inż. Mamoń zauważył: Człowiek bawi się najlepiej przy tym co już zna.
Fajnie, że nie grają jakiś dziwnych numerów ze starych płyt, jak ten Fly on coś tam… bo ja tego nie znam. Musze sobie to zobaczyć na YT, itd itd.
Tym czasem na forach depeche MODE narzeka garstka fanów o sprzecznych oczekiwaniach i wyłania się obraz jaki wyłania. Kiedyś depechemode.com zrobiono ankietę, było to gdzieś w miarę zbliżania się wydania Playing The Angel. Ankieta ta nie zostawiła wiele złudzeń. Wygrała opcja 86-98, a na drugiej pozycji rarytasy mało grane. Jak dodamy do tego jeszcze numery z nowej płyty, to mamy gotowy przepis na setlistę. Tak robi U2, A-ha i nawet Metallica.
Proponuję wszystkim hardcorom przejść się na fora inne niż depeche MODE, gdzie topic o naszych ulubieńcach jest przeważnie w dziale Inne / Inna muzyka / Inne hobby ciekawe, czy ktoś tam po koncercie (bo kto z nich pójdzie na dwa koncerty), będzie jojczył na to, że depeche MODE zagrało po raz kolejny swój wielki hit Enjoy The Silence, Personal Jesus, czy nawet Never Let Me Down Again. Nie sądzę.
Ciekawą kwestią i pewnym zaskoczeniem jest podejście niefanów do przedostatnich płyt wydanych tuż przed wydaniem nowej płyty. Otóż wielu niefanów kupuje płyty aktualnie promowane dopiero po koncercie, jaki widzieli. Przeważnie nie znają najnowszych utworów idąc na koncert. Stąd taka słaba znajmość i słaba reakcja na te numery w momencie promowania płyty na trasie. Zmienia się to, gdy ostatnia płyta staje się przedostatnią i w momencie kiedy wychodzi kolejna płyta niefani przeważnie oczekują, że na koncercie usłyszą właśnie utwory z płyty, którą kupili po koncercie na poprzedniej trasie. W przypadku Tour Of The Universe, jako minus tej trasy słyszałem od niefanów właśnie brak utworów z Playing The Angel.
A ponieważ ta płyta się podobała, więc oczekiwali, że coś więcej niż tylko Precious [102] usłyszą na koncercie. Generalnie małość numerów z ery post Alanowskiej dziwił moich rozmówców. Tzn nie tak to nazwano, ale, że nie ma tego fajnego numeru z tej płyty z tym kaktusem, co kiedyś w wakacje sobie na składance kupiłem/łam (chodziło o Freelove w wersji singlowej i również I Feel Loved).
A jak było z U2 w Chorzowie w tym roku? Komentarze po koncercie na innych forach, niż U2 w wielu momentach były jasne. Koncert zaczął się po tym jak przestali grać numery z nowej płyty. Pierwsze 4 numery były na przeczekanie, a większość tłumu czekała na obrzydzone do granic One, Where The Streets Have No Name i parę innych. Nikt nie czekał na Magnificent, czy Moment Of Surrender. Większość przybyszy na koncerty dowiaduje się, że zespół przyjeżdża do Polski, więc idą na koncert, a potem idą ew. kupić płytę, osłuchają jej się przez parę lat i potem oczekują, że na następnej trasie usłyszą numery z poprzedniej płyty, tym czasem muszą się męczyć przez połowę koncertu przy kawałkach, które wielu po raz pierwszy usłyszy. To dotyczy przeważnie i numerów z nowej płyty i numerów niesinglowych.
Tu rzeczywiście depeche MODE dziwną politykę prowadzi. Osobiście uważałem, że materiał z poprzedniej płyty powinien być 2-3 pod względem liczebności w secie. Oczywiście już widzę te jęki, że nie szanują starych fanów i tylko kłaniają się gówniarzerii.
Może to już powtarzałem do znudzenia, w każdym interesie biznes robi się nie dla i na grupie oddanych fanów, tylko dla tzw. „ciemnej masy”. Bo to masa utrzymuje przy życiu biznes, po to, aby potem mieć fanaberię i wydawać coś dla tych hardcorów, jak 7/12 calowe vinyle, jak boksy itp.
Spójrzmy prawdzie w oczy, hardcory stoją pierwsi pod sceną, ale koncert jest dla masy pikników, żeby dobrze się poczuli przy tym, co już znają. Żeby masa usłyszała (często po raz pierwszy) numery z nowej płyty i pobiegła do sklepów PO koncercie po nową płytę, albo zażyczyli ją sobie pod choinkę, by móc postawić obok składanki dostanej podczas poprzednich świąt. Dla oddanych fanów zostają 2-4 numerów gdzieś w okolicach bisów, które są puszczeniem oka do starych fanów Pamiętamy o Was.
A teraz drodzy, oddani fani popatrzcie na swoje bilety (często dwa, na obie noce do Łodzi) i pomyślcie, że kupiliście bilety na koncert dla 2-4 numerów. Jeżeli zespół zlewa tę grupę fanów wywalając takie hiciory, numery jak Strangelove [30] i Master & Servant [25], i nie proponuje nic w zamian, to jest to skandal i godny powód do jechania po nich, w innym przypadku ciężko mi jest dyskutować z takimi jękami.