Nicea zdobyta.

Tekst zacząłem pisać jeszcze w samolocie w Nicei, ale byłem tak padnięty, że nie skończyłem go, dlatego obok myśli na gorąco będzie też trochę laborki. Pierwszy koncert za nami, więc choć raz pokuszę się o analizę setu szczególnie, że potem może już nie być okazji.

Przede wszystkim szok 23 utwory, jak na ten zespół masakrycznie dużo. Ciekawe czy wytrzymają (czytaj Dave) kondycyjnie do finału w lipcu (?) 2014. Póki co szacun za wysiłek. Moje generalne spostrzeżenie jest takie, że jednak zespół (ich ludzie) czytają i słuchają głosów fanów. Oczywiście widać, że filtrują to przez swoje potrzeby, czego wypadkową i kompromisem jest setlista. Nie zmienia to jednak faktu, że zespół odrobił lekcje i przynajmniej postarał się choć trochę zaskoczyć – patrz wykon i aranż A Pain That I’m Used To, czy sam aranż do Halo, nawet jeżeli nie wszystkim podeszła ta wersja Halo, to jednak + za to, że się starali. Ciężko nie mieć wrażenia, że chłopaki byli już zmęczeni klasycznymi wersjami stworzonymi przez siebie na płyty i ogranymi do bólu.

Przez wiele lat lansowałem i lansuję tezę, że w dawnych czasach (gdy Alan był w zespole) i chłopaki robili remixy na swoje single, to wersje pakowane na strony b były tak na prawdę bankami niewykorzystanych pomysłów przy pracy nad podstawową wersją utworu lub też odrzutami, gdzie po głosowaniu okazywało się, że wersja nr 32 idzie na album, jako podstawowa, a wersja 17 i 56 znajdą się na stronie b jako remixy, choć równie dobrze mogło być na odwrót.

Później gdy zespół (czytaj Alan) robił wersje koncertowe utworów, to właśnie remixy ze stron b były bazą do budowania tych wersji. Dziś już zespół nie robi remixów na single, ale pokazali, że umieją korzystać z tego, co pakują na strony b, które nie są tylko zapychaczami badziewnych remixerów lansowanych przez wytwórnie.

Współcześnie przykład takiego podejścia mieliśmy w 2005/2006, gdy Martin wykorzystał remix Air do aranżacji koncertowej Home. Nicejska noc pokazała, że takich cytatów muzycznych będzie na tej trasie wiele. Ale po kolei.

Chłopaki zaczęli od Welcome To My World, czym raczej nie zaskoczyli, bo był to oczywisty opener na tej płycie i trudno się spodziewać, że zagrają go w innym miejscu. Mogli co najwyżej nie zagrać go wcale, ale to byłoby głupie.

Kawałek zaczyna się długim intro, które jest wariacją na temat początku tego utworu na płycie. Świetne intro, bardzo Kraftwerkowe i chyba najlepsze intro od czasu Painkillera, choć intro na Touring The Angel (po mojemu) też było niczego sobie. Kawałkowi towarzyszy wizualizacja, która jest miksem napisów ze słowem Welcome i dziwnych tęczowych okręgów, które w finale przypominają kształtem głowę myszki miki. 😛 Nachodzące się napisy Welcome, To, My, World, przypominają mix klasycznej wizualizacji do Stripped z 1993 i grubego fontu używanego prze Corbijna do Personal Jesus.

130504_Nice_01

Kolejne dwa kawałki to aranże znane z Promo Shows – Angel i Walking In My Shoes. Choć nie wiem, czy przypadkiem Angel nie zostało uproszczone na potrzeby trasy. Natomiast aranż do Walking In My Shoes może się podobać lub nie… kwestia gustu. Myślę, że ta wersja początku, jaki prezentują na tej trasie nie należy do szczytowych osiągnięć zespołu.

130504_Nice_02

Natomiast pierwszy fuckup wieczoru pojawia się po zakończeniu  Walking In My Shoes. Wiem, że są tacy co lubią ten numer, ja do nich nie należę. Mam tu na myśli Precious. Mam tego numeru serdecznie dosyć i obok Home i I Feel You ten kawałek jest na liście do nie zagrania już nigdy więcej. Żałosności dopełnia wizualizacja, która jest kiczowata i pretensjonalna. Brakowało jeszcze tylko adresu i numeru telefonu do schroniska dla psów. No dobra nie będę pastwił się, bo jeszcze ktoś pomyśli, że się uwziąłem, a ja po prostu tego numeru nie lubię.

Black Celebration – Pierwsza poważna niespodzianka pojawia się zaraz po Precious. Salę przeszył głos – a brief period of rejoicing – i na tym czar niespodzianki prysł. Potem mamy już tylko wersję znaną z trasy 2001, gdzie cała elektronika chodzi jak złoto, ale śpiew Dave’a spowalnia, aby dostosować się rytmicznie do prze wolnej perkusji. Miło, że przywołują ten kawałek, ale jednak po raz kolejny udowadniają, że perkusja może jest i fajna przy A Question Of Time, czy Personal Jesus, ale tu Eigner powinien mieć przerwę na fajka.

Finał jest taki, że cała praca nad tym numerem zawarta jest w 3 punktach, z czego 1 i 3 są tu kluczowe dla rozwoju wydarzeń:

  1. Początek pracy nad utworem;
  2. Bierzemy wersję 2001, przekładamy sampla z cytatem od W. Churchila na początek;
  3. Koniec pracy nad utworem;

Policy Of Truth znowu miło zaskakuje, na początku znalazły się dźwięki znane z teledysku, gdy zanim wejdzie główny bit widzimy samotnego Dave’a kroczącego po ulicach Nowego Jorku. Potem jest już tylko średnio – mix wyciągnięty żywcem z & calowego singla. Osobiście bardzo lubię aranż z 2009/2010, a ten jest zdecydowanie słabszy.

Should Be Higher sprawia za to wrażenie bardzo dopracowanego i wytrenowanego przez Dave’a, co finalnie sprawia, że kawałek zdecydowanie zyskuje z odsłuchu na odsłuch. To takie Miles Away z poprzedniej trasy. Kawałek co najwyżej przyzwoity na poprzedniej płycie, na trasie uratował środkową część setu po słabych Peace i Come Back. Całość dopełnia wizualizacja żonglera ogniem, bardzo klimatyczny i interesujący film. Jest na co popatrzeć, brawo Anton.

Barrel Of A Gun praktycznie nie różnił się od tego, co słyszeliśmy na showcase’ach z SXSW, czy z Los Angeles. Myślę, że każdy ma ten numer obcykany, jedni go lubią inni nie. Ja należę do sympatyków tego kawałka. Trzeba też przyznać, że Dave mniej „rapuje”, niż to było przy trasie promo i chyba tym kawałek jeszcze bardziej zyskuje. Zobaczymy jak będzie w głąb trasy.

Prawdziwa perełka zdarzyła się jednak dopiero teraz, gdy Dave zszedł ze sceny. Co prawda Dave swego czasu ogłaszał, że namawiał Martina do wyjścia po za schemat Home, Somebody, A Question Of Lust i zagrał Higher Love, ale nikt nie przypuszczał, że stanie się niemożliwe. Zaczęło się niepozornie. Myślę sobie – O nie!!! – znowu będzie plumkanie na gitarce, gdy tym czasem… po refrenie wchodzi cały zespół, który do tej pory stał/siedział właściwie niewidzialny. Byłem tak skupiony na Martinie i tym co się dzieje, że zapomniałem wcisnąć nagrywanie, a ciary chodziły od mojego spalonego czoła do obolałych stóp. Żaden utwór z wokalem Dave’a nie pozamiatał mnie tak od czasów Soulsavers, jak właśnie Higher Love tej nocy. Sorry Krzychal, ale pożyczę sobie cytat od Ciebie – „Na Higher Love mogę jechać wszędzie.” Dla tego numeru warto spiąć poślady i pedałować parę tysięcy km, bezcenne. Posłuchajcie sami, odtwarzacz powyżej.

130504_Nice_03

Po emocjach Higher LoveThe Child Inside przemyka właściwie bezwiednie. Choć osobiście uważam, że numer zyskuje bardziej na żywo, niż na płycie. Bałem się, że kawałek dostanie niepowtarzalną szansę bycia zagranym tylko na gitarze i pianinie, ale nie, na szczęście Peter potraktował go łaskawie i dobrał prawidłową barwę klawisza, a nie zwykłe pianinko.

Gdy oglądasz wizualizacje do Heaven, to zadajesz sobie pytanie dlaczego ten obraz nie został oficjalnym teledyskiem. Fotografie z książeczki, ten klip, oraz pewnie zdjęcia z tourbooka to jedna spójna całość, a tak powstaje pewien dysonans z oficjalnym klipem. O wizualach z promo shows nikt już nie pamięta, a po obejrzeniu tej wizuali na pewno. Muzycznie standard, choć mam pewną myśl, która warta jest dopracowania na styku Eigner – Fani. Utwór na zejściu ciągnięty jest przez Christiana, a Dave podpuszcza ludzi do klaskania. Aż prosi się, żeby perka szła tak jeszcze ze 30 sek., albo i dłużej, a w tym czasie fani klaskali. Patent jest bardzo podobny do tego co Eigner zrobił na perkusji w końcówce When The Body Speaks, czy Fragile Tension. Jeżeli Panowie to chwycą, to będzie fajny klaskacz na końcu dla publiki, bo w większości numer jest bardzo przestany przez fanów. Wideo z Heaven powyżej.

130504_Nice_04

Sooth My Soul właściwie niczym nie rozczarowuje i nie zaskakuje. Numer jest taki, jak ma być. Zrobiony jako parkietowiec, na prawdę zdanża i możemy być spokojni o granie go dalej na trasie. Tym numerem zespół zaczyna szybką trójcę tego setu.

Wielkimi krokami zbliżamy się do 13 numeru i przeważnie od tego miejsca kończyło się promowanie płyty, a zaczynało Greatest Hits. To gdzieś tu powinien pojawić się Personal Jesus, albo Enjoy The Silence, a tym czasem nie… pierwsze dźwięki A Pain That I’m Used To powodują opad szczeny, a jeszcze większe zaskoczenie, gdy Peter wyskakuje na scenę z bassem (a wszyscy stawiali na Suffer Well, ciepło, a jednak nie…) Zaczyna się szybka jazda na bazie remixu (Jacques Lu Cont Remix). Jedyne co mi się nie podobało, to pocięcie początkowego sampla noisowego. Napiszę coś o tym jeszcze na końcu.

A Question Of Time – był dla mnie zaskoczeniem na minus, szczególnie, że przecieki zapowiadały coś innego, a mianowicie, brak tego utworu w secie. Samo miejsce w setliście też jest zaskakujące. Niestety kawałek od 2 tras nie prezentuje niczego nowego, jest jedynie ogrywaniem tego samego patentu właściwie od 2003.

130504_Nice_05

Secret To The End – po 3 szybkich numerach Dave potrzebował zwalniacza i tak własnie traktuję ten utwór. W tym miejscu równie dobrze może się pojawić Broken, który spokojnością i tempem jest podobny do Secret To The End. Chciałbym, żeby tak było, bo kawałek godny i chyba ciekawszy niż Secret To The End.

130504_Nice_06

Enjoy The Silence – klasyka, klasyka, klasyka. Solo Eignera, solo Martina, Dave oddaje pół kawałka do śpiewania ludziom… standard. Znowu wizualizacja zaskakuje, tym razem nagie Panie wpisane w trójkąty wstają z podłogi. Tak tak, tu jest zastosowany trick w postaci filmowania od strony podłogi, a potem po montażu jest złudzenie filmowania na wprost lub z boku. Ale i tak chętnie spytałbym się o co chodziło Antonowi, gdy przyszedł mu do głowy ten pomysł?

Personal Jesus – ten numer zjada już własny ogon. Jedynie rozwinięcie patentu, z wolnym wejściem, z poprzedniej trasy. O ile na poprzedniej trasie było to coś nowego i interesującego, tak tym razem zaczynam już czekać na moment, aż Panowie wpadną na pomysł zagrania go klasycznie, ale to dopiero na następnej trasie….

130504_Nice_07

Goodbye – ale to takie oczywiste. Numer, który musiał być na zejście, bo potem już nie ma jak. To nie U2, które gra premierowe utwory z najnowszej płyty jako ostatni bis na koncercie. Wizualnie – Heaven part 2. I bardzo dobrze, bo ewidentnie pasuje ten klimat. Jest to takie wizualne spięcie drugiej części setu od Heaven do Goodbye.

A Question Of Lust – szacun za elektronikę, karny jeżyk za ponowne granie tego numeru. Wszyscy czekali, że w tym miejscu poleci… But Not Tonight. Niestety, w to miejsce znany, lubiany i ograny kawałek z tej samej płyty. Choć, może ktoś tego nie zauważył, ale numer jednak dużo mniej ograny niż Home.

Halo – masakra i mógłbym na tym skończyć. Nie jestem fanem remixu Goldfrapp i nie zostanę już. Po za tym klasyczny kawałek od 3 tras w zapomnieniu, a tu chłopaki wycinają taki numer i wracają z nim w taaakiej wersji. To był drugi facepalm tego wieczoru, jaki zrobiłem. Jedyne co u mnie ratuje ten numer, to wizualizacja. Jest przednia. Stary klimat Berlina z przed 1989 roku. Gdzieś tam miałem w tyle głowy Niebo nad Berlinem – Wima Wendersa, czy Królika po berlińsku – Bartosza Konopki, ale przede wszystkim czarno białe klimaty rodem ze Strange Antona.

Just Can’t Get Enough – Niby dla nas, niby specjalnie, ale ja tam nie wiem czemu. Liczyłem na Photographic.

I Feel You – fajnie, ze próbują zmieniać ten numer i użyli fragmentów z remixu Helmet at the Helm. Przypominało to patent z poprzedniej trasy z kawałkiem In Your Room. Tyle tylko, że In Your Room w albumowej wersji jest wyczekiwany, I Feel You zaczyna być niechcianym dzieckiem. Oby przejście do bisów było pożegnaniem z tym numerów na koncertach.

Never Let Me Down Again – musiał być, więc poleciał, nic zaskakującego. Kawałek z patentami słyszanymi od co najmniej 2001. Nie znaczy to, że coś w tym złego, ale odkrywczego też nie. To jest takie koncertowe Where The Streets Have No Name – U2. Mogą nie zagrać jakiegoś innego utworu, ale Never Let Me Down Again musi być i zawsze na koniec koncertu lub na koniec głównej części.

To tyle w temacie opisu poszczególnych kawałków subiektywnie i po mojemu. Pora na myśli końcowe. Przede wszystkim, mimo kilku słabszych momentów, ogromny szacun za przepracowanie setlisty i zagranie tylu numerów, których nikt się już nie spodziewał. Koncert trwał 2 h 10 min. i żeby zmieścić taki set, wiele utworów utraciło swoje rozbudowane intra, na rzecz jedynie symbolicznych początków lub jak w przypadku A Pain That I’m Used To długie hałaśliwe wejście stało się bardzo pocięte. Bardzo na rockowo.

Bardzo, ale to bardzo brakować mi będzie na tej trasie LHNów. Aranże tej trasy oparte są bardzo mocno na niskotonowych brzmieniach. Linia basowa i dolne środki to pasma istotne dla dobrego odsłuchu line-up depeche MODE na tej trasie. Niestety fanowskie bootlegi mają to do siebie, że najlepiej przenoszą środkowe pasma, więc dopiero bycie na koncercie oddaje prawdziwą jakość dźwięku. Stąd moja obawa, że niektórzy dopiero na zimowej trasie posłuchają pełnego spektrum dźwiękowego zespołu. Plenery to jednak nie to samo.

MODE2Joy mówi idźcie i bawcie się, bo warto 🙂
Klipy i zdjęcia: Martini, audio: Wiecor
_

A w następnym wpisie zdradzę Wam pewna tajemnicę… a nawet dwie 🙂

Leave a Reply